Recenzja PJ Harvey "The Hope Six Demolition Project": No i zrobiła demolkę!
Paweł Waliński
Damska strona sceny singer-songwriter pęka w szwach. Konkurencja jest tu silna, jak mało gdzie. Ale PJ Harvey przychodzi sobie, jak gdyby nigdy nic, po pięciu latach od ostatniej płyty i bez trudu rozstawia młodsze koleżanki po kątach.
Nie jestem specjalnym fanem pani Polly Jean. Nigdy nie byłem. Rozumiem jej niebagatelny wpływ na młodsze artystki, doceniam jak konsekwentnie i skutecznie zawsze uciekała banałowi. Lubię z grubsza poetykę jej tekstów, może niekoniecznie przesadny (momentami) dramatyzm. Ale cokolwiek by tam nie miał Waliński w bani w jej temacie, jednego kobicie odmówić nie można - piosenki na "The Hope Six Demolition Project" są napisane tak dobrze, że większość jej naśladowczyń może spokojnie opaść w katatonię i w niej pozostać.
Nagranie "The Hope Six" poprzedziła seria wypraw dosłownie po całym świecie, bo obejmujących tak amerykańskie zadupia, jak Afganistan, czy Kosowo. Harvey odbyła je z irlandzkim fotografikiem, Seamusem Murphym, a zaowocowały tomikiem wierszy "The Hollow of the Hand". Nie zasypiała więc gruszek w popiele i nie jest tak, że nie zdążyła na pociąg z damską muzyką autorską, przeciwnie - jak się wydaje, Harvey nie jest jakąś kompletnie wsobną wyspą pośród oceanu, ale doskonale wie, co w jej szufladce dzieje się na świecie. Przez co nie mam na myśli, że tworząc jakieś błędne koło imituje koleżanki, które imitują ją, ale że z mistrzostwem reaguje na to, że wyrosła jej niemała konkurencję.
Album jest niesamowicie różnorodny, jednak bez utraty spójności. I tak "River Anacostia" brzmi trochę jak zeszłoroczna, absolutnie genialna, płyta Anny von Hausswolff, pod koniec kłaniając się bagiennym brzmieniom wczesnych dokonań PJ. "The Ministry od Defence" dźwiga ciężar tradycyjnego myślenia o garage- i noise-rocku, riffach Bolana, a dodatkowo ma springsteenowsko-gospelowy refren, o niebywałej chwytliwości. "A Line in the Sand" czaruje dream-popową pastelowością, a "Chain of Chaos" łączy roots z militarnym niemal folkiem. Wreszcie "Near the Memorials to Vietnam and Lincoln" brzmi jak zaginiony, świetny, numer Jefferson Airplane. Jak widać, barw tu nie mniej, niż w tęczy.
Sam tytuł płyty, jak i zawartość tekstowa z kolei, odnoszą się do planu "Nadzieja VI", który od 1992 roku do dziś wprowadza amerykański Departament Mieszkalnictwa i Rozwoju Przestrzennego, polegający na rewitalizacji slumsów - a który miewa, jak choćby w Waszyngtonie, którym inspirowała się Harvey - skutki odwrotne od zamierzonych. Otóż dzielnice biedy poddane gentryfikacji stają się przestrzenią zbyt drogą dla ich dotychczasowych mieszkańców, co w efekcie zwiększa liczbę bezdomnych i wpływa dodatnio na wszelakie wskaźniki przestępczości. Duża część "The Hope Six" jest więc mocno zaangażowaną krytyką społeczno-polityczną.
Ale żeby nie utknąć w politycznej rozkminie: co jest kolejnym mocnym punktem tej płyty, to fakt że Harvey ucieka banałowi w zakresie produkcji. Rozwiązania brzmieniowe, jakie zastosowała wraz z Floodem i Johnem Parishem, są najzwyczajniej w świecie bardzo inteligentne. Szczególnie kiedy (choćby "The Wheel") słychać tu inkorporowane przez Flooda wątki znane choćby z "The Joshua Tree" (sic!). Ale nie obawiajcie się, to nie tak, że PJ brzmi teraz jak U2. Po prostu słychać charakterystyczną rękę wielokrotnego producenta Irlandczyków. Różnorakich patentów jest tu barokowe zatrzęsienie, co sprawia, że każdy numer brzmi trochę inaczej. Bogactwo! Ale jakież smakowicie wysublimowane... "The Hope Six Demon Project" jest albumem pierwszoligowym na każdym praktycznie odcinku. A Polly Jean znowu będzie musiała w pocie czoła zadzierać kiecę, żeby powspinać się na wszystkie te podia...
PJ Harvey "The Hope Six Demolition Project", Universal
8/10