Recenzja Pelson "Bumelant": Lenary, full cap, superstary

Krzysztof Nowak

Po paru odsłuchach "Bumelanta" można stawiać w ciemno, że nie ma na scenie spokojniejszego i bardziej wyluzowanego rapera niż Pelson. Co jednak ważne - choć niewiele już musi, nadal sporo chce.

Okładka płyty Pelson "Bumelant"
Okładka płyty Pelson "Bumelant" 

Obiegowa opinia jest jasna: w taki dzień nawet jeśli idziesz drogą równiutką, jak stół bilardowy, to prędzej czy później możesz wyrżnąć zębami o jakiś wyrastający, jak spod ziemi kamień. Polscy twórcy rapowi mają jednak w nosie przesądy, więc kilku z nich solidarnie wydało swoje nowe materiały akurat w piątek trzynastego. Jednym z nich był członek legendarnej Molesty, Pelson. Opłaciło się - "Bumelant" może nie weźmie szturmem podsumowań naładowanych młodymi, podgryzającymi wilczkami, ale u niejednej osoby będzie grał zarówno przy chmurce puszczonej na pełnym słońcu, jak i w największy deszcz, najch**owszą pogodę.

Niefart. Czysty niefart. Tak należy określić fakt, że na tytuł "Bez nerwów, bez złudzeń" szybciej wpadł Kuba Knap niż moleściak. Do nowego albumu pasowałby idealnie, bardziej niż ten obecny, bowiem z każdego wersu Pelsona bije posągowy wręcz spokój. Czy oznacza to, że warszawiak ma obecnie w głowie wyłącznie linie o kwiatkach, łączkach i kocyku na zielonym dywanie? Nie, ale nawet, gdy stara się sączyć jad w żyły rapowych przebierańców, czuć w jego głosie serdeczność. Taką z gatunku wujka dobra rada, który widział wszystko i słyszał wszystko, a że nigdzie mu się nie spieszy i nie musi stawać w szranki, chętnie napomni młodszego kolegę po fachu. No i oczywiście rzuci nie dwie, nie trzy anegdoty na temat dawnych czasów, lecz pięćdziesiąt opowiastek, jak to się chodziło swego czasu w lenarach i dostawało się w prezencie odjechane superstary.

Powie ktoś: nuda, smętne bajania zblazowanego tetryka. Odpowiem: nic z tych rzeczy, chociaż weteran posługuje się już stylistyką inną niż za czasów naprawdę solidnych EP-ek. Tam za robotę muzyczną odpowiadali - różnym stopniu - wyłącznie Tort i Rollin', a ich produkcje pozwalały gospodarzowi rozwinąć skrzydła, jeśli chodzi o operowanie barwami i kreślenie krajobrazów. Teraz, kiedy tworzenie podkładów zostało powierzone większemu gronu ludzi, o rozmyciu nie może być mowy, trzeba wybijać konkrety. Nie ukrywajmy - jest klasycznie. Może nawet zbyt klasycznie, lecz całość broni się dzięki spójności. Pojawiają się też smaczki, w których przoduje (to akurat mała niespodzianka) Fleczer. W poprzednim roku wziął się za album Miuosha, ale nie był to dla niego strzał dziesiątkowo-marketingowy. Większość jego bitów zlewała się w bezkształtną masę i żerowała na kobiecych, wyjących samplach. Końcówka wspomnianego materiału dawała jednak nadzieję na progres i ten być może nadchodzi. Wnioskuję po kawałku "Znaki szczególne", który porusza się w zupełnie innym rytmie niż pozostałe, przełamując nieco klimat krążka. W tym też utworze swoją rolę odgrywa Grizzlee, który wspiera Pelsa w dwóch momentach i zostawia po sobie dobre wrażenie.

Dobre wrażenie pozostawia też sam album - stonowany, eksponujący niemal w stu procentach najlepsze strony autora. Ciekawie potoczyły się losy współtwórców Molesty, więc decyzja, by nie ciągnąć projektu w pogoni za złotówką, wydaje się warta przyklaśnięcia. Tak jak "Bumelant".

Pelson "Bumelant", wyd. własne
7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas