Recenzja Peja (RPS/WHR) "Książę aka. Slumilioner": Bardziej Ryszard niż Peja

Poznański raper zostawił za sobą nałóg, część dawnych frustracji, przyznał nawet, że teraz nie dogadałby się z dawnym sobą. Jest z tego przeobrażenia ewidentny artystyczny pożytek. Rapowi konserwatyści będą zachwyceni, reszta powinna być zadowolona.

Rychu Peja na okładce albumu "Książę aka. Slumilioner"
Rychu Peja na okładce albumu "Książę aka. Slumilioner" 

Jeszcze w 2011 roku byłem święcie przekonany, że Peja zdążył zarapować już wszystko, co ma do powiedzenia. I to z dwa razy. Że należy go zostawić wiernym fanom, dla których schematyczny flow i ograniczony zakres tematów nie będzie wadą, tylko zaletą, bo pragną wciąż dostawać to samo. Ale facet nie stał się jednak groteskową, hiphopową wersją gościa smarującego na murach swoimi odchodami "Punk's not dead". Pozostał dla branży jednym z punktów odniesienia uwzględnianym przez kolejne pokolenia. Można lubić, można nie lubić, ale lekceważyć nie wolno. Z ciężkim sercem, a także przekonaniem, że tak trzeba, sięgnąłem więc po 79 minut (ech) nowej muzyki spod szyldu RPS, nastawiając się na to, że się wynudzę, gdyż poznaniak będzie szantażować odbiorców swoim wzorcowym osłuchaniem, kłuć w oczy dawną biedą i obecnym sukcesem.

Oczywiście wszystko to robi, ale ja nie o tym. Obcujemy z artystą wciąż słyszalnie dumnym z tego, że udało mu się wyjść z alkoholizmu. Odłączył gorzałę, włączył rodzinę, płomień muzycznej pasji wciąż pali się bardzo mocno (u niego nigdy się chyba nie wypali) , za to najbliżsi pozwalają trzymać go w ryzach i nie zrobić z gościa popiołu. Peja słucha cykad, zbiera na czesne córki i wydaje się szczęśliwszy niż kiedykolwiek. Kiedy opadła dawna gorączka, ze słowotoków uszło powietrze, stare, sprzedawane po wielokroć jeżyckie historie obrosły mięsem i nabrały detali. Socjologia, której Wall-e gratulował Sykusiowi nawet kiedy byli skonfliktowani, stała się ostrzejsza, bardziej wyrazista, bardziej konkretna. Anatomia zawiści, mechanizm niemożliwości odbicia się od dna pokazane są na przykład bardzo ciekawie. Do tego dochodzi profesorski ton typa, który może szydzić sobie z przebieranek i przepychanek na scenie, bo nie potrzebuje obniżania progów sprzedaży płyt, żeby mieć czym błysnąć, ani wodzirejki z pogranicza żenady, by wydusić z ludzi na koncertach głos. I zwyczajowo dobre porównania idące bardzo szeroko w kulturę - od Emira Kusturicy po klipy Genesis, w chwilę skaczące z "Żółtego Szalika" w "Twin Peaks", z Hollywood do Auschwitz.

Nawet jeśli "Książę..." jest za długi (a jest), a gospodarz brzmi, jakby nagrywał czasem jedną piosenkę (a czasem brzmi), to jest to piosenka, której zazwyczaj z ciekawością się słucha. Jest w tym zasługa chemii między bitami White House a rapem reprezentanta Slums Attack. Naprawdę jedno się z drugim napędza, wręcz wchodzi w symbiozę. Również dlatego, że magia bitów Magiery i LA zaczyna się od podstaw, bezbłędnej perkusji i porządnego basu. Wodotryski są potem, o ile w ogóle. Na pierwszy plan wychodzi harmonijna aranżacja. Proszę posłuchać "Full Time Job" - podkład ma ponad osiem minut, jednak w ogóle nie męczy, ze względu na tę wchodzącą w orient elektryczną gitarę, werbelki, ale też bluesowy tłuszcz i brud leżący u podstaw numeru. Tam gdzie triumfuje klasyka, wszystko się udaje, ze strzępków melodii w samplach, ze skrzypiec płynnie przechodzących w dęciaki, z ciętej próbki, kawałka wokalu i gęstego skreczu budowane są małe fortece, z których Rychu ostrzeliwuje się słowem. Jest też trochę nieśmiałego eksperymentu. Podoba mi się wychodzenie od klimatycznej elektroniki, lat 90., ale raczej drugiej ich połowy i to na Wyspach, nie w Nowym Jorku ("Defekt Mózgu"). Dopiero chaotyczny do przesady "Braggabałagan" i zaskakująco kiczowato pogrywający sobie z nowymi trendami "Trudny Dzieciak 2" trochę studzą mój zapał.

O ile niewiele płycie "Książę aka. Slumilionier" brakuje, to paru rzeczy bym odjął. Po pierwsze - refreny. Dyjak z Glacą wystawiają słuchacza na ciężką próbę (ten pierwszy brzmi jak zaginiony członek Nagłego Ataku Spawacza, myślałem nawet początkowo, że się wygłupia), a i sam gospodarz potrafi w "Sukcesie" pojechać takim Doniem, że zęby bolą. Po drugie - całe kawałki. Na przykład dwa pierwsze utwory z początku, i trzy z końca - bo albo Peja w nich po staremu jątrzy, prowokuje, z dziecięcą zapalczywością wkłada kij w mrowisko, poddając w wątpliwość późniejsze słowa o swojej przemianie i obecnej dojrzałości, albo powtarza się z mentorstwem i opiewaniem familijnej idylli, nie rekompensując tego ciekawszą intonacją, próbą ugryzienia bitu inaczej. Twardo obstawia konserwatywne pozycje, jakby nie dopuszczając sądu, że każda próba zrobienia czegoś innego jest od razu koniunkturalnym zabiegiem służącym wpisaniu się w trend. Na pocieszenie zostają utwory takie jak "RPS Klasyka" czy "No Future", gdzie rymuje się jakby gęściej, a samo brzmienie słów, efektowność metafory, szybkiego skojarzenia wychodzi na pierwszy plan. To już nie jest wtedy rap jak z lat 90. I może dobrze. Przecież "trzeba się zmieniać, by jakim jest się pozostać".

Peja (RPS/WHR) "Książę aka. Slumilioner", wyd. Fonografika

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas