Recenzja Patricia Kaas "Patricia Kaas": Noblesse oblige
Paweł Waliński
Cztery lata od płyty z coverami Edith Piaf i trzynaście od ostatniego w pełni autorskiego materiału Patricia Kaas brzmi trochę jak ona sama, a trochę jak współcześni luminarze indie folku. Serio.
Nie rozpieszcza pani Kaas swoich fanów, każąc im czekać aż tyle na zupełnie nowy materiał. Ale jak co dobre, to i może konsumpcji posłużyć nabudowanie apetytu. A że Kaas to jedna z największych postaci współczesnej chanson, przekonywać chyba nikogo nie trzeba. I do swojej poprzeczki artystka oczywiście doskakuje, jeśli wybaczyć jej przeogromną nadreprezentację wokalu w stosunku do reszty instrumentów. Ale przecież w tradycji piosenki francuskiej to absolutna norma, podobnie jak w dyskografii naszej bohaterki. Więc widziały gały (ucha), co brały.
Zaskakuje z kolei to, że niemały udział w nagraniu mają kawałki ocierające się o współczesne podejście do indie-folku. Jak słusznie podpowiedziała mi dziewczyna, już otwierająca album "Adèle" przywodzi na myśl Finka. Indie-folkowo brzmi również takie "Sans tes Mains". Jednocześnie nie ma wrażenia, że Kaas ślepo goni za modą. Niejeden numer jest utrzymany w jej klasycznym stylu ("Cogne"), a zdarzają się też wycieczki w stronę młodszych koleżanek, jak choćby Zaz w "Madame Tout le Monde". Znakomite wrażenie robi mroczny, nieskończenie pompatyczny, podrasowany industrialną elektroniką "La Maison en Bord de Mer".
Jak to z francuzczyzną zazwyczaj bywa nie brakuje tu oczywiście wypełniaczy. Nudzi niezmiernie "Embarasse", gdzie doo-wopowe chórki kojarzą mi się nie z jazzem, czy szlachetnym popem, tudzież piosenką aktorską, a z Timonem i Pumbą. Podobnie z "Marre de Mon Amant" ciągnącym się, jak niewypłukany trzykrotnie flak w rosole ze zbyt małą ilością papryki i majeranku. A zdawałoby się, że trzy i pół minuty to niedługo. Tymczasem miałem wrażenie, że wypaliłem w tym czasie nie jednego, a pięć szlugów... "Sans Nous" to kolejny przykład takich balladowych kompozytorskich mielizn. I gdyby nie to, ocena poniżej byłaby pewnie sporo wyższa.
Bo wykonawczo Kaas to oczywiście moc godna całej piątki Power Rangers i Megazorda razem wziętych. Oczywiście można utyskiwać (albo przeciwnie), że Francuzki zazwyczaj śpiewają w sposób egzaltowany, melodramatyczny; że widać tu niezdrową miłość własną, że aktorskość wykonania w jakiś sposób unieważnia w tego typu muzyce... muzykę. Ale oddać Kaas należy, że swoimi niemałymi możliwościami operuje w sposób mistrzowski. Sposobów wyrazu w jej wokalu jak zwykle jest cały przestwór.
Nie oszukujmy się, nie-fana chansons prędzej to rozedrga i wyprowadzi z równowagi niż zauroczy. Jednak przecież w Polsce wszyscy jesteśmy fanami chansons, o czym przekonuje tak sukces wcześniejszych pozycji w dyskografii Kaas, jak i choćby wspomnianej Zaz, która co nie wyda, to się u nas oblecze platyną. Ponarzekałem, ponarzekałem. Ale płyta jest bardzo, ale to bardzo przyzwoita. Cóż, to Patricia Kaas, więc... noblesse oblige.
Patricia Kaas "Patricia Kaas", e-muzyka
6/10