Recenzja One Direction "Made In The A.M.": Napisać, nagrać i... zapomnieć

Paweł Waliński

Piąty studyjny i pierwszy bez udziału Zayna Malika, album formacji One Direction, to w stosunku do udanego "Four" skandaliczny wręcz krok wstecz. Wielka szkoda.

One Direction: Napisać, nagrać i zapomnieć
One Direction: Napisać, nagrać i zapomnieć 

Na tych łamach, w ubiegłym roku, zachwalałem poprzednią płytę boysbandu zwracając uwagę, że materiał na nim zebrany jest wcale nie taki najgorszy i że grupa z bycia li tylko boysbandem wyrosła (czy: stoi na drodze do wyrośnięcia) na całkiem poważny zespół pop-rockowy. Otóż już nie stoi. Prawdopodobnie zaważyły kwestie pozamerytoryczne. Malik poszedł bronować własne poletko już w marcu, a w czerwcu reszta chłopaków stwierdziła, że w 2016 dadzą sobie spokój z zespołem i również zaczną działać na własne konto. Nic w tym zdrożnego, fajnie że nie chcą trwać w sytuacji zmuszającej ich do pewnych artystycznych kompromisów i wolą zagrać o wyższą artystycznie stawkę. Sęk w tym, że gdyby pożegnali się "Four" wstydu by nie było. A tak jest. Sromota pełna. Jedyne, co mogłoby "Made in the A.M." wybronić to gdyby było to nagranie mające wypełnić kilkupłytowy kontrakt i dać im wolność...

Raz: nówka jest płytą bardziej producencką, niż "Four". Chłopaki mieli mniej udziału kompozycyjnego. A materiał, jaki zgromadzono przez zaledwie rok jest po prostu poniżej poprzeczki ustawionej przez poprzednią płytę. Widać ich nadworny kompozytor, Julian Bunetta miał ostatnio za dużo roboty przy Colbie Caillat i duecie Alex & Sierra, żeby fajnych numerów skapnęło również i chłopakom. Bunett o materiale z "Made in the A.M." mówił niedawno: "Chciałbym myśleć, że przynajmniej dla mnie, te piosenki nie są muzycznie i tekstowo jednowymiarowe". Chciałbyś...

Dwa: kreatywność nie ujawnia się też jakoś szczególnie w aranżacjach. Ot, ogrywanie starego już jak świat boysbandowego paradygmatu. Bez szczególnego polotu, oby tylko "było jakoś" i żeby mieć temat za sobą. Człowiekowi zdaje się, że miast z choćby delikatnym cudem kreacji, ma do czynienia z hodowlą szklarniową, albo taśmową robotą ujednolicającą wszystkie produkty. Owszem, znajdą się tu "eksperymenty" - cudze i w śladowych ilościach, jak pożyczki od The Police ("Drag Me Down"), czy The Beatles ("Olivia"), a nawet Boba Welcha ("What a Feeling" - najlepszy numer na płycie), ale to pojedyncze promyki słońca na kompletnie pochmurnym niebie.

I jak zwykle w takich przypadkach, żeby wyciągnąć spośród wieprzy na przód tego perlistego, trzeba będzie tytanicznego wysiłku wszelakich mainstreamowych mediów, które będą nas nową twórczością (tu raczej: nowotwórczością) katować od zmierzchu do świtu licząc, że któryś z zawartych na "Made in the A.M." koszmarków załapie jako earworm. I pewnie tak się stanie. A pod tą recenzją znajdziecie potoki hejtu słane pod moim adresem przez małoletnich fanów grupy. I o tych hejtach, i o płycie, na szczęście, zapomnieć będzie dziecinnie łatwo.

One Direction "Made in the A.M.", Sony Music Polska

3/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas