Recenzja One Direction "Four": Springsteeniątka?

Paweł Waliński

Jakież ogarnęło mnie zdziwienie, kiedy odpaliłem "Four" angielsko-irlandzkiego boysbandu i usłyszałem popową wersję "Born to Run" Bossa...

One Direction na okładce albumu "Four"
One Direction na okładce albumu "Four" 

Więcej - w zagranicznych recenzjach trop springsteenowski w kontekście tej płyty również się pojawia, co przekonuje mnie, że nie tak do końca postradałem rozum. Otwierające album "Steal My Girl" to stadionówka, z Bossowskimi klawiszami, a jednocześnie produkcją, która przecież będzie bliższa młodzieży, niż nawet najbardziej klasyczne hymny rockowej legendy z rocznika 49. Trop jednak potwierdzony. Gorzej, że zaraz po tak grubym numerze następuje ocierające się o plagiat z "When It's All Over" Avicii "Ready to Run" ("Ready to Run", "Born to Run", teges...). No, ale skoro Avicii komercyjnie zażarł, a mamy do czynienia z popem... Niestrawne dla dorosłego słuchacza są za to wciskane zupełnie bez reglamentacji chóralne wykrzyknienia "Uuuu-łoł".

"Where Broken Hearts Go" znowu atakuje mnie klawiszami i frazą jak ze Springsteena. A i mostek do refrenu jest w jego tradycji. Jasne staje się, że "Four" jest po prostu bliżej wzorców klasycznego rocka, niż poprzednie trzy płyty chłopaków. A jeśli korzystają z tak szlachetnego wzorca, to przecież nic złego. Krótka wycieczka po liście płac albumu pokazuje też, że wszyscy bez wyjątku są zaangażowani w proces twórczy, co jest przecież dobrą wróżbą. Strzelając już bardzo poważnie, a jednocześnie kompletnie niepoważnie: z boysbandu wyszedł Robbie Williams, z boysbandu wyszedł Scott Walker, więc czysto teoretycznie wszystko przed nimi.

Nieźle broni się balladka "18" zbudowana gdzieś na paradygmacie późnego U2. Fajnie, że mogąc przecież nagrywać r'n'b i udawać, że żyją nie po tej stronie Atlantyku, One Direction zdecydowali się być bliżej własnej tradycji, ocierając się wręcz o folk. "Girl Almighty" - gdyby główny motyw odrzeć z rozbuchanej produkcji, mogłoby być jakimś tradycyjnym irlandzkim reelem. Zwrotka za to brzmi jak połączenie The Monkees (też przecież boysband) z lekkim, nastoletnim punkiem z jakiegoś college'u w Athens czy Akron, Ohio. Nóżki same chodzą."Night Changes" ma jakiś vibe kojarzący mi się z Beach Boysami z okresu po "Pet Sounds". Nie, oczywiście, że nie porównuję, raczej węszę trop. "No Control" to z kolei przebrany za pop alt-rock z pierwszej połowy lat 90.

Co mnie kompletnie z kolei wyprowadza z równowagi, to sekcja, która przez cały odsłuch wymęczyła mnie niemożliwie. Kompletnie nie trafiają do mnie też wokale. Chłopaki potrafią śpiewać, ale oczywistym jest, że nie śpiewają dla 30-letniego faceta, który pod koniec podstawówki słuchał Mayhem, ale dla swoich rówieśników, a przede wszystkim dziewcząt. Tu pewnie są w absolutnej ekstraklasie - ja tego ocenić nie mogę.

"Four" to dobry album. Napisany z głową. Budzący wiele fajnych odniesień. Chciałoby się, żeby zadziałała tu taka maszynka, że chłopaki z kolejnymi płytami będą coraz mniej boysbandem, a coraz bardziej zespołem. Może nawet rockowym. I żeby ich fani dorastali wraz z nimi, wraz z nimi rozszerzali horyzonty. Jeśli tak będzie, to będzie fajnie. Zamierzam kibicować - ze zrozumiałej z uwagi na moje starcze zgrzybienie - odległości.

One Direction "Four", Sony Music Poland

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas