Recenzja Nicki Minaj "The Pinkprint": Klękaj powoli
"Padnij na kolana" - rzuca Nicki Minaj w piosence śpiewanej razem z Arianą Grande. Nie tak szybko, ale lepiej być przygotowanym.
Pamiętam dobrze rok 2012, kiedy przebój "Pound the Alarm" skutecznie zmuszał mnie do zmiany stacji radiowej czy kanału w tv. To była Nicki Minaj, której nie tyle nie mogłem znieść, co nie potrafiłem zrozumieć. Eurodance w najgorszym wydaniu, w teledyskowej wersji podbity jeszcze nieznośnym dla oka cyrkiem. Po co i komu? Znajoma w trakcie przydługich rozmów o - jak to mówiła - niepodważalnym talencie Nicki próbowała bronić swojej ulubienicy, tłumacząc, że to po prostu jej oryginalny pomysł na siebie. I że nawet pomimo tej całej kiczowatości, nic nie jest w stanie przesłonić seksapilu i raperskiej zadziorności Minaj. A tych dwóch ostatnich - też powtarzając za znajomą - inne amerykańskie gwiazdy mogą jej tylko pozazdrościć. Szczerze? Dalej nic z tego nie rozumiałem. Bo że Nicki potencjał ma ogromny, wiedziałem od jej debiutu. Zastanawiało mnie jedynie, dlaczego dziewczyna trwoni go na robienie kabaretu. Jakby same jej kobiece walory i ostry język nie wystarczały, by przyciągnąć i zatrzymać przy niej dłużej miliony. I jakby jej najnowsza płyta "Pinkprint" nie mogła się obejść bez tak strasznych muzycznych gniotów (OK, teledysk z ciekawości można jeszcze obejrzeć, ale najlepiej bez dźwięku) jak ten podpisany "Anaconda".
A powinna była, bo "Pinkprint" to solidny materiał, który przede wszystkim przywraca wiarę w Minaj-raperkę i dziewczynę, która popowej scenie ma do zaoferowania coś więcej niż tylko kolorowe bikini i pupę w rozmiarze XXL. Materiał, który z jednej strony próbuje odpowiedzieć na wyzwanie rzucone na ostatnim krążku przez Beyonce, z drugiej zaś stara się odeprzeć atak Iggy Azalei, która coraz bardziej rozkręca się na kobiecym podwórku. Do tej pierwszej Minaj uderza z początkiem płyty, stawiając na numery osobiste i osadzone na oszczędnym bicie (ale też takim mocno tanecznym "Trini Dem Girl"). Drugiej stawia się resztą płyty, na której przywraca też ducha najlepszych płyt z żeńskim hip hopem ("Four Door Aventandor"). Serio, jest dobrze. Na rapach i popowym (nie mylić z dyskotekowym) brzmieniu Minaj wychodzi zdecydowanie lepiej niż starym "biciu na alarm", albumu słucha się z większą frajdą (i już nie podczas zmywania naczyń, ale prędzej przy popołudniowym relaksie), a sama autorka wypada wreszcie na tyle przekonująco, na ile gwiazda z jej pozycją i dorobkiem wypadać powinna.
Rozumiem, że z wizerunkiem kolorowego, kiczowatego króliczka Minaj raczej nie skończy, że kolejnych "Anakond" będzie w jej dyskografii więcej, ale jeśli tak jak na "Pinkprint" na kilkanaście dobrych numerów trafi jej się jeden piosenkowy potwór, jestem w stanie przymknąć na to oko i powoli przygotowywać się do pokłonu. Jeszcze nie teraz, ale bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nicki Minaj "Pinkprint", Universal
7/10