Recenzja Morrissey "World Peace Is None of Your Business": Świata już nie zmieni

Paweł Waliński

Niewielu jest muzyków, których nowe nagranie jest takim wydarzeniem, jak nowa płyta Morrisseya. Nawet wziąwszy pod uwagę, że ostatni naprawdę, naprawdę błyskotliwy album jego autorstwa, to świetne "Vauxhall & I" z 1994 roku. Nie żeby nagrywał złe rzeczy: "You Are the Quarry", "Ringleader of Tormentors", czy ostatnie "Years of Refusal" to oczywiście płyty przyzwoite, dobre, albo bardzo dobre. Ale kompletnie nieistotne.

Morrissey na okładce albumu "World Peace Is None Of Your Business"
Morrissey na okładce albumu "World Peace Is None Of Your Business" 

Z kilku powodów. Raz, że Morrissey poza drobnymi (bardzo drobnymi) woltami, styl ma skrystalizowany i ciężko spodziewać się jakiejś szczególnej rewolucji. Dwa, że kompozytorsko nie ma na tych płytach geniuszu - prędzej rzetelne rzemiosło. Trzy, że jak dobrym tekstopisarzem Moz by nie był, nie widzieć, że się strasznie powtarza, to objaw albo psychofanostwa, albo nieprzykładania uwagi do tekstów.

Jak, powiedziawszy to i zarobiwszy już na pewno solidnego hejta, oceniać jego nową płytę? Moz ma ponoć obecnie wiele twórczej weny. Ledwie w zeszłym roku rynek szturmem zdobyła jego autobiografia. Wydana w dodatku przez Penguin Classics, oficynę, która dotąd wydawała jedynie książki uznanych i (sic!) nieżyjących pisarzy. Kniga zrobiła oczywiście rekordy sprzedaży. Teraz pisze ponoć kolejną książkę, choć szczegóły owiewa tajemnica. I jest nowy album. Brzmiący bardzo dobrze, tylko że zupełnie tak samo jak wszystkie wcześniejsze. Bo trudno jakąś odległą wycieczką nazwać industrialowe dudnienie w "Neil Cassidy Drops Dead"...

I tu się utyskiwanie kończy. Bo nawet jeśli nie jestem mozofilem, a smithsofilem jestem niespecjalnym, wszystko nadal u Moza działa. Oczywiście wokal przede wszystkim. Nadal snujący się jakoś obok, niby niedbały, a jednocześnie mający niesamowitą siłę. Wtedy, kiedy rzuca nam polityczną krytykę, jak w utworze tytułowym, kiedy rysuje nam obrazek Allena Ginsberga opłakującego kolegę beatnika a jednocześnie kochanka, Neila Cassidy'ego. Kiksem jest może przydługie (ponad siedmiominutowe) "I'm Not a Man", gdzie Moz refutuje męskość. Wymienia i wymienia, czym oto nie jest, a my ziewamy. Przy tym melodia nieszczególna. "Istanbul" to jedna z najbardziej smithsowych piosenek w solowym dorobku Morrisseya. Pierwsza wyśpiewana linia cudnie odsyła do "Queen Is Dead" (utworu). Świetny, płynący numer.

"Earth is the Loneliest Planet of All" zaczyna się tak, że człowiek obawia się, czy aby z tego afro-kubańskiego brzdąkania nie wyniknie nam jakieś latino dance. Nie wynika. Kawałek, o którym można by powiedzieć, że moglibyśmy z powodzeniem znaleźć go na "Earthlingu" Bowiego. W "Staircase at the University" Moz z kolei, na modłę ninetiesowego popu, naigrywa się z biednej studentki, co się ze schodów rzuciła. Wesoły ton utrzymuje się w "The Bullfighter Dies", opowiadającym o śmierci matadora zadeptanego przez byka. Stosunek Moza do zwierząt i jedzenia mięsa znamy. Taki nastrój zatem nie dziwi, prędzej wywołuje serdeczny uśmiech. Mocno smithsowy jest również "Kiss Me a Lot". Aranżacja niby odległa od zagrywek Marra, ale kiedy słyszymy klaskanie na koniec frazy... Inna rzecz, że to chyba jeden z gorszych tekstów z tej płyty: "Kiss me a lot/Kiss me all over my face/Kiss me a lot/Kiss me all over the place". Od tego zbitku gorsze jest chyba tylko to, co Moz funduje w utworze tytułowym: "Brazil and Bahrain/Oh, Egypt, Ukraine/so many people in pain". Moz, serio?

Dobrze słucha się sadomasochistycznej balladki "Smiler with a Knife". Swojej mizogynii Moz daje upust w "Kick the Bride Down the Aisle", numerze brzmiącym, jakby Calexico zagrali w duecie z Black Heart Procession. "Mountjoy" to nieznośnie monotonna akustyczna gitarka, do której Moz niepozornie wyśpiewuje kolejne mocne polityczne krytyki. Męczące. Album zamyka "Oboe Concert" i jest to zamknięcie dobre. Pastelowe malowanie na temat przemijania i cyklu życia.

Bertrand Russell w wieku osiemdziesięciu-dziewięciu lat został aresztowany za udział w proteście przeciwko broni nuklearnej. Od debiutu Morrisseya minęło 35 lat, ale nie mam wątpliwości, że każdy z nas dawno będzie gryzł piach, a on nadal będzie łkał, pyskował, denerwował, rzucał kontrowersyjne (i nieraz kretyńskie) komentarze. Jeśli w takim muzycznym entourage'u to dobrze. Choć ani takie pyskowanie, ani taki entourage świata i muzyki już na pewno nie zmieni.

Morrissey "World Peace Is None of Your Business", Universal Music Polska

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas