​Recenzja MGMT "Little Dark Age": Synth-pop na złe czasy

Panowie z MGMT ocknęli się w samą porę, bo hasło "teraz albo nigdy" w tym przypadku sprawdziło się znakomicie. Bez spektakularnych hitów, ale z cudownym feelingiem, którego wielu mogłoby pozazdrościć.

"Little Dark Age" to klimat
"Little Dark Age" to klimat 

Nowe dzieło MGMT to już nie tylko balans na krawędzi słuchalności i skipowania, jak to bywało w przypadku ich wcześniejszych produkcji. "Little Dark Age" to przede wszystkim radość ze słuchania i jedno z największych zaskoczeń początku roku. Chyba nikt się nie spodziewał, że będzie tu nie tylko dużo frajdy, ale i nostalgii. Serio, naprawdę ciężko w to uwierzyć.

Wielkim paradoksem był już jeden z bodźców do powstania tej płyty. Polityka ostatnio jest bardzo modna, zwłaszcza mowa skierowana w stronę działań Donalda Trumpa. Tytuł - "Little Dark Age" - nie jest przypadkowy, ale na szczęście bezsensownego mędrkowania i nastoletniego buntu za wiele tutaj nie ma. Bo gdzie go niby znaleźć? W przeciętnych tekstach, które tylko w sobie znany sposób idealnie trafiają w klimat? Nawet w momencie, kiedy następuje "apogeum", czyli "When You Die", w którym z pomocą przyszedł Ariel Pink, autor jednej z najlepszych (dla wielu nawet najlepszej płyty 2017 roku), nie da się wychwycić nic specjalnego. Okej, jest też delikatnie wyalienowane "TSLAMP", a tytuł będący akronimem napędzającym refren, jest co najwyżej ciekawostką, ale co z resztą? Można co najwyżej podziękować za memogenne coachingowe frazesy w niemalże krautrockowym "When You're Small".

Liryka tu w ogóle się nie liczy i nie piszę tego z przykrością. Wręcz przeciwnie! "Little Dark Age" to klimat. Synth-pop z lat 80. naspidowany używkami, dzięki którym można dostrzec 10 uroczych obrazów. Nie każdy numer jest tutaj hitem, takim jakim było lata temu "Kids", a większość z indeksów nie ma zabijających hooków. Panowie Andrew VanWyngarden i Benjamin Goldwasser stworzyli klimat, który jest wypadkową wielu lekkich elektronicznych eksploracji - tutaj spotykają się obok siebie Depeche Mode w tytułowej piosence i Human League w otwierającym "She Works Out Too Much".

Śmieszne płyty poszły w zapomnienie, nadszedł czas na więcej niż solidne granie, o którym i tak zapewne nikt nie będzie pamiętał za kilka lat. Nie ma w tym nic złego, bo MGMT przynajmniej odpokutowali ładnymi piosenkami. Tu nie ma robionych na odwal się numerów, na które być może ktoś da się nabrać i powie, że są fajne. Te tutaj naprawdę są "fajne" i nawet wymykający się trochę "Days That Got Away" próbuje bronić się swoją solidnością. Takie "Me and Michael" brzmi niczym strona B najlepszych singli kilku mistrzów, a "One Thing Left To Try" to nic innego, jak streszczenie całego albumu w czterech minutach.

Najlepsza produkcja MGMT? Chyba tak, ale kto wie, czy w tym wszystkim równie ważne nie jest "uwolnienie się" od płyty sprzed kilku lat. W końcu dostaliśmy godnego następcę "Oracular Spectacular" i mimo że bez spektakularnego hitu, to nawet w kilku ociekających kiczem momentach (róg w "James"!) jest więcej niż dobrze.

MGMT "Little Dark Age", Sony Music

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas