Recenzja Mark Ronson "Uptown Special": Pełen oldskul, połowa sukcesu

Tomek Doksa

Dedykował swoją nową płytę Amy Winehouse i DJ-owi Mehdiemu, ale "Uptown Special" to przede wszystkim ukłon Marka Ronsona w stronę muzyki, przy której sam dorastał.

"Uptown Special" Marka Ronsona - gdzieś to już słyszeliśmy
"Uptown Special" Marka Ronsona - gdzieś to już słyszeliśmy 

Nowa płyta Ronsona nową wydaje się być zresztą tylko z nazwy. Choć widnieje na niej rok 2015, brzmieniem przypomina odległe dekady, a kiedy jeszcze głównym bohaterem obok samego kompozytora i producenta jest tutaj (patrz: okładka) Stevie Wonder - trudno "Uptown Special" nie traktować jak albumu wyjętego z jakiejś opuszczonej i zakurzonej szuflady. Nawet tak bardzo współcześni Andrew Wyatt z ekipy Miike Snow czy raper Mystikal zostali sprawnie wmontowani przez Marka do jego dźwiękowej pocztówki z przeszłości. I też robią tu za głosy z przeszłości.

Fani muzyki granej wedle starej szkoły, na pewno będą zachwyceni. W końcu Ronson nie dość, że jest świetnym aranżerem, to jeszcze na "Uptown Special" uprawia swoje ulubione retro gierki w najczystszej postaci. Kłania się idolom z dzieciństwa (jednego nawet klepiąc wirtualnie przez ramię) oraz odtwarza na swoją modłę najlepsze momenty z klasyki funku, soulu i popu, jakbyśmy mieli właśnie początek 1975 roku. Przywołuje z powodzeniem ducha Jamesa Browna, a w klimatach funkowych świetnie sobie radzi bez pomocy Prince'a.

Ba, nawet koronowany na największego gwiazdora tego wydawnictwa Stevie Wonder, ostatecznie odgrywa na "Uptown Special" bardzo marginalną rolę. Dobry robi tej płycie marketing, ale powiedzieć, że swoim udziałem kradnie tutaj komukolwiek (a zwłaszcza Ronsonowi) show, powiedzieć nie sposób.

Przez pięć lat pracy nad albumem Mark dobrze zadbał, by całość brzmiała niebywale spójnie i nawet najgorętsze i najbardziej chwytliwe tutaj popisy Marsa (najlepszy, numer tytułowy) oraz Mystikala ("Feel Right") nie przesłoniły ambitnie układanej przez producenta, naszpikowanej aranżacyjnymi smaczkami (choć też mniej gwiazdorskiej) reszty materiału. Wszyscy inni zaproszeni tutaj artyści - z Jeffem Bhaskerem (kolegą Kanyego Westa i Drake'a) i Kevinem Parkerem z Tame Impala na czele - też grają, jak im wodzirej Ronson zagra, i pod tym względem "Uptown Special" to płyta niezwykle udana.

I wszystko by się na niej zgadzało, wszystko grałoby jak należy, gdyby nie fakt, że poza zacnym przywoływaniem duchów przeszłości, mało mi na tej płycie... nowego Ronsona. Tak po prostu. Tego aktualnego, dzisiejszego, mogącego do swojej bogatej dyskografii dopisać kolejny rozdział, czymś świeżym zarazić. Bardzo cenię jego dotychczasowe dokonania, zarówno te autorskie, jak i wykonane na zlecenie śpiewających gwiazd, i pewnie właśnie dlatego po "Uptown Special" spodziewałem się czegoś więcej, niż kilku tylko przyjemnych doznań (na trackliście jest co prawda 11 numerów, ale takie "Uptown's First Finale", "Crack in the Pearl" i "Crack in the Pearl, Pt. II" powinny tu robić za jedną, a nie trzy odrębne kompozycje) i to przy pierwszym słuchaniu. Ładny wyszedł Markowi oldskul, nie powiem, ale nie macie z każdym kolejnym podejściem do niego wrażenia, że gdzieś to już jednak słyszeliście?

Mark Ronson "Uptown Special", Sony

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas