Recenzja Marina & the Diamonds "Froot": Przy ścianie trochę ciasno

Paweł Waliński

Trzeci album Marina & the Diamonds doskonale pokazuje, że tak zwany inteligentny, damski pop od dawna pachnie szwindlem.

Marina Diamandis na okładce albumu "Froot"
Marina Diamandis na okładce albumu "Froot" 

Od dobrej dekady jednym z najbardziej wpływowych muzyków świata jest Kate Bush. Na paradygmacie owej powstało przez ostatnie 10 lat 10 milionów płyt, na których młode wokalistki łączyły elementy różnych gatunków z własną inwencją kompozycyjną. Mieliśmy tam barokowy pop, electro, folk, różne takie. Kate Bush, czy raczej "#katebush" stało się swego rodzaju wytrychem. Można to było powiedzieć o wszystkim i zawsze. I można nadal. Tylko że z predykacji, która jakoś od razu, w mgnieniu oka, nobilitowała, staje się to prędzej ciężarem.

Weźmy debiuty Florence, Bat for Lashes (Marina dzieli z BFL producenta, Davida Kostena), czy Elle Goulding... Jakoś to tam było świeże. A jeśli nie świeże, to przynajmniej przywracało światu coś dosyć dawno niesłyszanego. Potem zalew płyt podobnych, ledwie od siebie rozróżnialnych i atak może nie zupełnie klonów, ale istnej armii epigonek. Gdzie jesteśmy teraz?

Jesteśmy przy trzeciej płycie Mariny, która doskonale pokazuje, jak blisko nam do ściany. Owszem - wokalnie artystka wypada fajnie. Charakterystyczny mezosopran, bardzo idiosynkratyczny (ktoś powie - nieporadny) sposób śpiewania, duża dawka szczerości. Jednak to, co dzieje się pod tym wokalem może nie woła jeszcze, ale już piszczy o pomstę do nieba. Raz, że Marina na "Froot" napisała bardzo średnie i nierzadko podobne do siebie piosenki. Dwa, że z warstwy produkcyjnej wieje taką nudą, że ledwo da się tego słuchać. Rozumiem, że do takiego death metalu na przykład rzadko dorzuca się piano-staby. Ale wydaje się, że na hasło "inteligentny damski pop" producenci wyłączają ostatnio połowę mocy wykonawczej sprzętu studyjnego. Otwierają jeden, wcale nie tak wielki, katalog z brzmieniami, samplami i tak dalej. Zamiast myśleć "outside the box", dokonują czynów godnych człowieka-gumy, by zmieścić się do kartonika po mleku.

Ucieczka w electro, z czego wielu robiło Marinie wyrzut przy okazji drugiej płyty, działa tu dokładnie tak samo. Jeśli od damskiego popu uciekać w electro, to zawsze w doskonale identyczne i nieodróżnialne od konkurencji electro. Zupełnie jakby wyjście poza taki zaklęty krąg było niczym spacerek po rozżarzonych węglikach. Groziło kalectwem, albo przynajmniej niesamowicie bolało.

I co? I mamy płytę z bardzo umiarkowanym potencjałem przebojowości, brzmiącą nieskończenie płasko i niewyraźnie. Markotnie wręcz. Mamy kompozytorskie mielizny, dowodzące najwyżej, że Marina jest jednak w tyle w stosunku do konkurencji. Szczególnie, że za chwilę trzecia płyta Florence. Nie żebym był specjalnym fanem panny Welch. Słyszałem singel i ów sugeruje, że Florence już trzecią płytę nagrywa jedną i tę samą piosenkę. Rewolucji nie będzie. Wulkany nie wybuchną. "Inteligentny damski pop" wcale nie jest taki inteligentny. Wcale nie tak hip jest tego słuchać. A Marina jest przy ścianie, ostatkiem sił starając się, by nie została z niej czerwona miazga. Czy raczej papka. Bo papka to idealne słowo na określenie "Froot".

Marina & the Diamonds "Froot", Warner

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas