Recenzja Marianne Faithfull "Give My Love to London": Jeśli chcecie wiedzieć coś o życiu...
Paweł Waliński
Jakiś czas temu złamała kość krzyżową. Wiele miesięcy spędziła w łóżku. Teraz mamy okazję wysłuchać, co zajmowało jej myśli przez cały okres rekonwalescencji.
Niepięknie kobiecie wiek wypominać, ale w tym roku przypada pięćdziesiąt lat od jej artystycznego debiutu. A było to pięćdziesiąt lat, które zawiera w sobie chyba wszystko, co mógłby zawierać muzyczny, rockowy życiorys. Używki, romanse, zawierucha i szaleństwo lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Sława, chwała, zwąchiwanie się z największymi, ale i najbardziej charakternymi i nawiedzonymi postaciami światowego show bizu. A zwieńczeniem tego nowa solowa płyta nagrana wespół z Warrenem Ellisem (ten od Nicka Cave'a), Adrianem Utleyem (Portishead). Produkowana przez Flooda (ten od U2). A napisana przez Nicka Cave'a, Annę Calvi, Leonarda Cohena, czy Rogera Watersa. Grubo, co?
Czy to wszystko sumuje się do dobrego albumu? Tak. "Give My Love to London" jest gęsta, smolista, osadzona w tradycji weilowskiego songu, ale też uwodząca wielością kompozycyjnych kolorów. Nie, żeby wypadało niespójnie, ale człowiek z dobrym uchem momentalnie i bez uciekania się do wkładki odgadnie, który numer napisał taki Cave, a który taka Calvi. Wszystko spina charakterystyczny, złożony wokal Faithfull, jakże odległy dziś od głosu, którym wyśpiewywała "As Tears Go By" chwilę po tym, jak na jakiejś imprezie ją - 17-latkę z niebanalnym sex appealem - wypatrzył menedżer Rolling Stonesów. Starczy (nie ma co szukać eufemizmów), chropawy głos Faithfull to znakomity nośnik dla tekstów - prostych, ale nie prostackich. Mądrych, ale nie mądrościami spod znaku Paolo Coelho. Gdybym chciał wiedzieć cokolwiek o dragach, prędzej pytałbym Keitha Richardsa, niż speca z MONAR-u. Gdybym chciał wiedzieć coś o życiu, Marianne Faithfull byłaby idealnym adresatem...
Czepiać się nie ma czego, może najwyżej faktu, że zaangażowanie aż trzech Bad Seedsów nadaje albumowi ton. Ale czy to na pewno wada? Może wręcz przeciwnie. Bo ciężko tu znaleźć słabszy moment. Czy słuchamy country ("Love More or Less"), osadzonego w tradycji irlandzkiego reela numeru tytułowego, czy kompozycji Watersa ("Sparrows Will Sing"), która tu brzmi, jakby była nagraniem z jammu Velvet Underground, springsteenowskiego "Falling Back", czy wreszcie kontemplujemy jedną z piękniejszych piosenek, jakie słyszałem od dawna, czyli genialny "Late Victorian Holocaust", we wszystkim tym Faithfull i towarzyszący jej muzycy wypadają niesamowicie. Absolutna synergia ludzi, którzy doskonale wiedzą o co chodzi w muzyce. Nie ma miejsca na zbędne: fajerwerki aranżacyjne, popisy instrumentalne. Nie ma jednego nadliczbowego dźwięku. Jest za to sztuka przez duże "S". Taka, która ma szansę chwycić za serce i albo je ukoić, albo bezlitośnie wyrwać z piersi.
Legend muzyki na szczęście jeszcze trochę po tym padole kroczy. Muzyka wydaje się nieźle konserwować. I rzeczone legendy nierzadko dosyć regularnie wydają płyty. Na jedne patrzy się przez pryzmat dawnych dokonań. Na inne spuszcza zasłonę milczenia. Ale czasem zdarza się, że wcale nie trzeba powoływać się na dawną chwałę, by obronić się przed współczesną śmiesznością. Dowodem "Give My Love to London". Mam pełną świadomość kim jest i jaki dorobek ma Marianne Faithfull. I zupełnie mnie to nie obchodzi. Bo mam przed sobą, niezależnie od wszystkiego, po prostu fenomenalną płytę. Przepiękną. A mój pies położył się właśnie tuż przy głośniku i wygląda, jakby szkliły mu się oczy.
Marianne Faithfull "Give My Love to London", Sonic
9/10