Recenzja Lisa Gerrard "Twilight Kingdom": A Brendan na fochu...

Paweł Waliński

"Twilight Kingdom" wydane poniekąd znienacka, wkurzyło Brendana Perry'ego. Ale to najlepsze solowe dokonanie pani Gerrard, głównie dlatego że brzmi najmniej jak jej dokonanie solowe.

Okładka albumu "Twilight Kingdom" Lisy Gerrard
Okładka albumu "Twilight Kingdom" Lisy Gerrard 

Motorem napędowym Dead Can Dance zawsze był pewien kontrapunkt - napięcie między numerami, w których dominowała Gerrard, a tymi, gdzie prym wiódł Perry. Ona stawiała pomniki trwalsze, niż ze spiżu, katedry muzyczne istne, a on w cień tych katedr wnosił romantyzm, niepokój, mrok, niepewność. I nawet jeśli oboje pisali numery pompatyczne, oboje śpiewali bardzo charakterystycznymi głosami, oboje sprzedawali w tekstach tematy kosmiczne, które w ustach innych wykonawców budziłyby niesmak i wrażenie kiczu, to zawsze ona była w duecie sacrum, on natomiast profanum. Anioł, bogini w zestawieniu ze śmiertelnikiem. Tego kontrastu nie powtórzyło żadne z nich na dokonaniach solowych. I to było owych solówek główną wadą.

Osobiście zawsze wolałem dokonania Perry'ego, bo tak "Mirror Pool", jak i "Silver Tree", ale i zimmerowski soundtrack do "Gladiatora" trąciły mi jakimś nieznośnym new age'em. Tym razem jednak z niekłamaną radością przyznaję, że Perry będzie się musiał postarać, by przeskoczyć poziom "Twilight Kingdom". Dlaczego? A dlatego, że numerom na płycie bliżej do dokonań DCD, niż gerrardowskich solówek. Dlatego, że płyta - siłą rzeczy monotonna - jest piekielnie spójna i ani na jotę nie popada w taniochę. Dodatkowo Gerrard nierzadko ustępuje miejsca instrumentacjom - jej wokal jest mniej wysunięty naprzód niż kiedykolwiek, a akompaniament nie jest tylko wymówką dla śpiewu, ale łączy się z nim w dobrze funkcjonujący konglomerat.

Kolejna sprawa, że pieśniarka wymyka się też wokalnie ze swojej strefy bezpieczeństwa rozpiętej między kontraltem i mezosopranem. Serio - zaręczam, że na "Twilight Kingdom" głos Gerrard zyskuje nowe i nieraz zaskakujące odcienie. Przy czym nie traci wszystkiego tego, za co kochamy ją od lat. Dramatyzm sięga tu poziomu katarktycznego. Mamy do czynienia z 45 minutami absolutnego emocjonalnego forte. Jedyny praktycznie zarzut, jaki "Twilight Kingdom" można postawić, to fakt, że - być może - słuchacze nie będący dead can dance'owymi kultystami, albo nieoscylujący w rejonach ethno, czy muzyki dawnej/sakralnej, będą mieć konsumencki problem z tak pokaźnym ciężarem gatunkowym. Tym doradzam, by przygodę z wokalem Lisy Gerrard zaczynali jednak w innym miejscu - najlepiej w drugiej połowie lat 80., na najbardziej strawnych albumach duetu: "Within the Realm of the Dying Sun" i "Aion".

Przy okazji warto też wspomnieć, że line-up, który ten album wysmażył jest dosyć zadziwiający. Na liście płac znajdziecie bowiem Daniela Johnsa z Silverchaira, a wśród autorów tekstów Russella Crowe. Świetnie wypada też wkład Astrid Williamson znanej z tras tak z Perrym, jak i z Dead Can Dance.

To z pewnością jedna z piękniejszych płyt tego sezonu i zdecydowanie najlepsze solowe nagranie Lisy Gerrard. Nie tak doskonałe, jak klasyczne dokonania duetu, ale kto wie, czy nie lepsze, niż zbyt elektroniczna i marudna "Anastasis". Pozostaje tylko trzymać kciuki, by pani Gerrard ten poziom utrzymała i... żeby Brendan Perry nie był na fochu zbyt długo. Im więcej muzyki z ich obozu, tym lepiej, bo nawet jeśli nie każde nagranie jest dotknięte przez bogów i stanowi dowód geniuszu, to poprzeczka w ich przypadku jest zawsze niebywale wysoko.

Lisa Gerrard "Twilight Kingdom", Gerrard Records

8/10