Recenzja La Roux "Trouble in Paradise": Pazurki przypiłowane

Elly Jackson wymieniła siekierkę na kijek. A właściwie przebojowość na iluzję wyrafinowania.

Okładka albumu "Trouble In Paradise" La Roux
Okładka albumu "Trouble In Paradise" La Roux 

Jeżeli grupa każe czekać pięć lat na album składający się z zaledwie dziewięciu utworów, to każdy z nich musi wypalić. I nie mogą być to takie tam pioseneczki, bo zniecierpliwieni krytycy będą wypatrywać wartości dodanej. Sprawdzać czy zespół rozpieszczony przy okazji debiutu nominacjami do nagród wszelakich na Wyspach i za oceanem potwierdzi swą wartość. Weryfikować bez sentymentów i litości.

Przed La Roux stało trudne zadanie, zwłaszcza że jeszcze w 2012 roku, na wczesnym etapie prac odszedł producent Ben Langmaid i Elly Jackson została sama. A jednak zrobiła wiele, żeby sprostać. Udało się jej zgromadzić wielu muzycznych specjalistów, by wymienić tylko Chilly Gonzaleza (współpracował m.in. z Jamie Lidellem i Peaches), Jeffa Bhaskera (Kanye West, Jay Z) czy Ala Shuxa (Alicia Keys, Lana Del Rey). Prócz doboru odpowiedniego personelu artystka postawiła na sprzęt, legendarne bit maszyny i syntezatory z końca lat 70. czy początku lat 80. wspomagane partiami żywych instrumentów. Obiecała też śpiewać cieplej i bardziej ponętnie.

Dzięki temu powstała płyta dla odbiorców skłonnych czujnie śledzić producenckie rozwiązania, tropić smaczki oraz niuanse - posłuchać jak ażurowy, wysoki śpiew kontrastuje z dosadnymi bębnami w "The Feeling" , jak pianino wydobywa się z całej ofensywy syntetycznych dźwięków w "Kiss and Not Tell", a histeryczne, plastikowe smyczki wychodzą na pierwszy plan w niemogącym się na dobre zacząć "Paradise is You".

W rozwleczonych kompozycjach co rusz czuć irracjonalną chęć czarowania przepychem aranżacyjnym. Tym sposobem efektownie zapowiadający się numer disco i dobry kandydat na singel jakim jest "Silent Partner" zostaje przeładowany elektroniką, stając się siedmiominutową hybrydą - ani to do słuchania, ani do tańczenia. Z rzadka udaje się wypośrodkować, bo "Sexotheque" to sporo kombinowania z perkusją (wykorzystano LinnDrum znany z "Take On Me" A-ha czy "Radio Ga Ga" Queen), z wokalami, a zarazem przyjemna lekkość podkreślana w dodatku przez funkującą gitarę. Takich kawałków jest za mało.

Druga pozycja w dyskografii La Roux prezentuje się, jakby Jackson nie chciała utracić żadnego z dotychczasowych fanów, a zarazem zyskać nowych, którzy nabiorą się na przyklejaną coraz chętniej metkę "alternatywnej muzyki tanecznej". Proszę uważać, bo za tym całym wypielęgnowanym brzmieniowo, pozornie wyrafinowanym zamieszaniem kryją się wątłe, zaskakująco mało zapadające w pamięć piosenki, zawalone chórkami, z mnóstwem nieciekawych melodyjek i powtarzanych aż za często wynurzeń na temat własnej seksualności. Na płycie słyszę Daft Punk z ostatniego albumu, słyszę Hot Chip, liczne nawiązania, m.in. do Davida Bowiego (już na samym wstępie) czy Grace Jones (samplowanej w "Tropical Chancer"). Nie słyszę jednak dawki drapieżności, charyzmy pamiętanej z prostszego, ale o wiele bardziej skutecznego debiutu. Tego nic nie zastąpi.

La Roux "Trouble in Paradise", Universal

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas