Recenzja Kuba Badach "Oldschool": Muzyka to nie tylko dźwięki
Iśka Marchwica
Z tym głosem i z tym nazwiskiem, Kuba Badach naprawdę nie musi komponować pod publiczkę. A już na pewno nie powinien komponować pod publiczkę o bardzo ograniczonych gustach. Bo chociaż Badach zapowiada, że jego pierwszy solowy, w pełni autorski materiał jest propozycją dla miłośników ambitnego popu, to "Oldschool" niestety nie spełnia oczekiwań. Prawie.
Trzydzieści lat pracy artystycznej, koncerty, współpraca z licznymi artystami z najwyższej półki. Świetne produkcje honorujące mistrzów, jak chociażby "Tribute to Andrzej Zaucha. Obecny". Wybitne obeznanie z historią muzyki - zarówno pop, jak i jazzowej. Wydawać by się mogło, że Kuba Badach dojrzał do własnej autorskiej płyty. Do wyrażenia siebie poprzez własne kompozycje, do pokazania swojego prawdziwego "ja".
"Oldschool" to jednak dopiero próba dotarcia do sedna duszy. Próba średnio udana, bo chociaż artysta zarzeka się, że wszystkie kompozycje powstały z inspiracji muzyką mistrzów gatunków, w których sam się porusza, to jego utworom brakuje dużo - i w sensie kompozycji, i wykonawczo.
Piosenki otwierające "Oldschool" faktycznie przywodzą na myśl muzykę sprzed lat - "Życie" pobrzmiewa popem lat 90., zwłaszcza w warstwie niby-jazzującego podkładu i wpadającego w ucho rytmicznego tekstu. Z kolei "So Sorry" to już dobrej jakości dance w stylu Quincy Jonesa. Dalej niestety współpraca Badacha z tekściarzami Januszem Onufrowiczem i Aleksandrą Kwaśniewską nie do końca się sprawdza.
Niektóre z piosenek tchną banałem, drażnią prościutkimi rymami, płaskim przekazem i zupełnie nieinteresującą melodią. Wszystko to oparte jest na aranżacji odwołującej się teoretycznie do stylistyki sprzed lat (na potęgę wykorzystywane efekty klawiszowe i Moog) i zamiast wywołać nostalgię, wywołuje raczej znudzenie. Kolejne piosenki pastelowo przechodzą jedna w drugą, bez wyrazu i charakteru, a kolorytu nie dodaje im nawet głos samego twórcy. Kuba Badach śpiewa od niechcenia, jakby sam jeszcze nie znał dobrze własnych kompozycji i nie odnajdywał się w ich wątpliwej emocjonalności. W efekcie, większość materiału płyty nadaje się raczej na półkę "elevator music" niż "ambitnego popu", jaką sugeruje sam wydawca.
"Oldschool" ratuje jednak kilka perełek z końca zestawienia. Po irytującym naiwnym "Cześć", które pasowałoby raczej rozpoczynającej karierę uczennicy szkoły muzycznej drugiego stopnia, czy silącym się na chłopięcy wdzięk "Pusto", brzmiącym jak odpad z płyt wątpliwej jakości boysbandów lat 90., Kuba Badach przenosi nas w zupełnie inny świat. Jakby spod sterty lumpeksowych koszulek wydobył nagle markowy unikatowy ciuch.
Emocjonalny tryptyk "Po drugiej stronie", "Wracam do siebie" i "Chwile" to absolutne diamenty nie tylko na tej płycie, ale w ogóle w całym oceanie polskiej muzyki. Janusz Onufrowcz wykazał się tu niezwykłym poetyckim zmysłem, którym chyba przesiąknął sam kompozytor. Idealna prozodia, uzupełniona jedynie akompaniamentem fortepianowym, tworzącym coraz to nowe światy harmoniczne, z rzadka okraszonym subtelną jazzową perkusją i opartym na miękkich dźwiękach kontrabasu. Dodatkowo, w środku tej delikatnej romantycznej trójcy, znalazło się miejsce na melancholijną improwizacje, której poddał się Piotr Schmidt na trąbce. "Wracam do siebie" może w warunkach koncertowych totalnie oszołomić i zaskarbić sobie miłość fanów smooth jazzu. Te trzy piosenki to też utwory, w których słychać prawdziwy głos Kuby Badacha. Wokalista to go rozwija, to delikatnie ledwo muska dźwięki, wchodzi na granice swojego rejestru, smakuje słowa, zapomina się w nich, zagłębiając się w znaczenie każdego poruszającego wersu.
Po wielokrotnych próbach zrozumienia płyty "Oldschool" Kuby Badacha, przychodzi mi do głowy tylko jeden wniosek. Muzyka to nie tylko dźwięki. To także, a może przede wszystkim, cisza. Umiejętność przemilczenia, wycofania, oddechu. Na trzynaście utworów, skomponowanych przecież przez jednego tylko twórcę i opatrzonych tekstami wyłącznie dwóch autorów, trzy nie tylko przykuwają uwagę, ale wręcz momentalnie wzbudzają emocje, wywołują wspomnienia, poruszają i zachęcają do marzeń. Zamykające album "Wall of kindness", choć już nie tak udane - może ze względu na tekst angielski, w którym Kuba nie brzmi najlepiej, a na pewno nie tak wiarygodnie - jest pięknym gładkim zwieńczeniem tej głębokiej bogatej podróży. Podróży odważnej, odsłaniającej prawdziwą duszę artysty, jakim - nie wątpię! - jest Kuba Badach. Polecam więc odrzucić dziewięć bardzo słabych piosenek i skupić się na tych czterech ostatnich. Jeśli nie boicie się czarów i jeśli chcecie nadać tej jesieni kolorów prawdziwej, szczerej miłości.
Kuba Badach "Oldschool", Wydawnictwo Agora
5/10