Recenzja Katarzyna Groniec "Ach!": Zima, herbata, koc i ta płyta

Paweł Waliński

Wzdrygacie się na myśl o poezji śpiewanej? Snujecie wizje wszystkich tych niedobrych Woźniaków i Sikorowskich? Macie prawo. Ale do nowej płyty Groniec taka przekładnia nie ma większego zastosowania.

Okładka płyty "Ach!" Katarzyny Groniec
Okładka płyty "Ach!" Katarzyny Groniec 

A co? Może nieprawda? Klasyczne poezje śpiewane wprost z krainy łagodności dla bardzo wielu z nas są jak brukselka pomieszana z kaparami i selerem, w towarzystwie wątróbki i podlana demi-glacem z kota. Wywołują co najmniej gęsią skórkę, a w przypadkach granicznych opryszczkę pospolitą, zwaną również febrą. I ciężko się temu dziwić, bo przy całym wsobnym uroku, zazwyczaj jest to muzyka wyciągnięta ze starego podziadowskiego chałata, zupełnie nie oddająca sprawiedliwości tekstom. Nie jest to, szczęśliwie, casus "Ach!".

Słychać to zrazu, gdy włączymy "Na pół" i damy się ponieść niespiesznemu basowi oraz przestrzennym parapetom w tle. Takie "Rescue" z kolei, nie tylko przez użyty język angielski, przywodzi mi na myśl nagrania Aleli Diane, czy innych macherek damskiego indie folku. Jest spokojnie. Narowistości dostrzec niepodobna. No chyba, że zlokalizujemy taką dosyć ukradkową w "Nie kocham". Albo w niesionym nowofalowym vibem "Się rozpłacz". Rozpłakać nomen omen można się z kolei przy jazzującym "Deszczu". A te niby-śpiewy płetwali błękitnych w "Cudzie" to już w ogóle sprawiają, że bym wskoczył do oceanu i udawał wieloryba. Tylko żeby mnie inne wieloryby z krylem nie pomyliły. Serio. Ambry i tranu we mnie niewiele.

Strachem przejmowała zapowiedź albumu autorstwa samej Groniec: "... lubię smutek. I nie mówić nic więcej. Ale to jest coś więcej. Coś, co wypływa gdzieś z głębi, z trzewi, kiedy zdarza mi się układać melodię i dopasowywać do niej słowa. Jak gdybym zapadała się w jakiś inny świat pełny echa i błękitu, który swoim pięknem onieśmiela tę drugą, starającą się twardo stąpać po ziemi, mnie. Z kolei ta druga ja, którą zawstydza miękkość tej pierwszej, potrafi ten melancholijno-lazurowy świat bezlitośnie wykpić". Zapachniało Beatą z Bajmu? Nie dziwota. Szczęśliwie, w towarzystwie muzyki, takie galopady praktycznie zupełnie nie wywołują krwotoku z ucha.

Za fajność tego albumu odpowiada oczywiście sama Groniec, która napisała większość tekstów i część muzyki, ale także doskonale trafieni współpracownicy w postaci Marcina Macuka (Hey) i Barbary Wrońskiej (Pustki, Ballady i Romanse). Za studyjnymi gałami zasiadł z kolei znany i lubiany Marcin Bors. Ich wkład to być może właściwy trop w rozwikływaniu zagadki, dlaczego to płyta tak różna od poprzednich nagrań Groniec. Bo choć cały czas poruszamy się niby w estetyce poezji śpiewanej, to skojarzenie z zagranicznym indie folkiem nie jest tu przypadkowe. Ot, po prostu dowód, że można śpiewać wiersze, nie pakując się jednocześnie do śmierdzącego naftaliną i grzybem lamusa.

To oczywiście płyta nie dla każdego. Bo jedni w balansujących na granicy ambientu snujach odnajdą piękno przeogromne, drudzy zaś będą z nudów i niecierpliwości zgrzytać zębami. A zgrzytanie - przypominam - to koszmar dla szkliwa. Ja takie granie kupuję. Może nie na co dzień, bo na co dzień to wiadomo, że tylko boliwijski crust punk i nerdcore z Sarajewa, ale... Zima, herbata, koc i ta płyta, to doskonały zestaw dla nadwrażliwej studentki kierunku humanistycznego, której chłopiec niedawno uciekł z lafiryndą z tancbudy disco polo, a która jednocześnie boi się jeść lody, żeby nie przytyć. Albo dla takiej, która tą dziewczyną była dawniej. Albo takiego, który takie dziewczyny rozumie. Ja rozumiem. Tylko z lodami słabo, bo mam cukrzycę.

Katarzyna Groniec "Ach!", Warner Music Poland

7/10