Recenzja Kanye West "The Life of Pablo": Wszystko tylko nie muzyka
Krzysztof Nowak
Każdy kolejny krążek Kanye Westa jawił się jako nowatorski projekt rapera-producenta-wizjonera. Każdy, tylko nie "The Life of Pablo", które błyszczy głównie konceptami pozamuzycznymi.
Nie ma obecnie drugiego takiego artysty na świecie jak Kanye West. Amerykanin owinął sobie rynek wokół palca i dobrze o tym wie - albumy, które do tej pory wydawał, odznaczały się nie tylko kreatywnością i jakością muzyczną, ale też wizjonerstwem i pierwiastkiem geniuszu, do których słuchacz niekiedy musiał się dłuższy czas przyzwyczajać. "The Life of Pablo" także da się lubić, tyle że nowe wydawnictwo K.W. spycha muzykę na dalszy plan i nie zarysowuje na nowo granic pozytywnego szaleństwa ekscentryka z USA.
To jedna z tych płyt, gdzie warstwa promocyjna idzie nie pół kroku, a kilkaset metrów przed tekstami i podkładami. Zamieszanie ze zmianami tytułu, release party w Madison Square Garden, niejednoznaczny tytuł czy też coraz bardziej prawdopodobne pogłoski o braku fizycznego wydania - to wszystko może zakręcić w głowie, ale jednak mamy do czynienia z albumem muzycznym i na jego treści powinniśmy się skupić. Po odsianiu machiny PR-owskiej i wykasowaniu z pamięci setek zaczepnych tweetów, pozostaje materiał, któremu daleko do najlepszych dokonań autora. Wiedzieliśmy od lat, że West jest egocentrykiem i lwią część swojej twórczości poświęca celebrowaniu własnego kunsztu, ale na "T.L.O.P." zostały zaburzone proporcje między samouwielbieniem a spoglądaniem poza czubek własnego nosa. Drugi proceder występuje w ilościach doprawdy śladowych, a to nie służy całości. Obok zaangażowanych i momentami chwytających za serducho utworów jak chociażby otwierający krążek, nawiązujący do dziedzictwa r'n'b i gospelu "Ultralight Beam", "No More Parties in LA", "Real Friends" czy "FML", pojawiają się fragmenty, które mogą zwyczajnie irytować.
Daje o sobie znać skłonność do nadużywania autotune'a, połączona z manią przekształcania wokalu innymi mechanicznymi środkami, lecz nie to gubi "Pawła". Jego największą bolączką jest aura pisania linijek brzmiących jak stworzone tylko po to, by zapchać kawałki. Czuć w tym ducha źle rozumianego freestyle'u i poczucia, że wypracowywana latami pozycja może usprawiedliwić niedbałość. A niestety nie może, gdy wjeżdża pozornie autoironiczne "I Love Kanye" i muchy w nosie nie pozwalają oddychać "Father Stretch My Hands Pt. 1", a goście zostają zepchnięci do roli mało znaczących epizodystów. Jedynymi, którzy dostają szansę na to, by się rozwinąć, są Kendrick Lamar i Chance the Rapper - całej reszty mogłoby na dobrą sprawę nie być. Bo nie zdążyli nic wnieść.
Przepełnione jadem wersy o Taylor Swift i wybielaniu odbytu trafiły na niejednoznaczny grunt muzyczny. W tym miejscu można byłoby pomstować na to, że brakuje klarownej linii producenckiej, ale ten deficyt wynagradza potężna świadomość muzyczna. Nawet niezbyt wnikliwe przejrzenie listy sampli udowadnia, że armia producentów podeszła profesjonalnie do swojej roboty. Instrumenty świetnie koegzystują z próbkami, a uczucie niedosytu pojawia się wyłącznie dlatego, że Kanye przyzwyczaił nas do rzeczy wielkich - takich, które słyszymy dopiero pod koniec, gdy duch pierwotnego house'u przeplata się z rapem w "Fade".
Album "The Life of Pablo" nie zostanie zapomniany. Wywołuje skrajne emocje, a dla takiego gracza jak West to komplement. Facet już nic nie musi, ale jednak dobrze by było, gdyby jeszcze coś chciał.
Kanye West "The Life of Pablo", Def Jam/GOOD Music/Universal
6/10