Recenzja Jennifer Lopez "A.K.A.": A może lepiej pomilczeć?

Paweł Waliński

Niełatwe jest życie popowej diwy. Szczególnie, że tłok w zawodzie większy niż kiedykolwiek. Starsze wokalistki panicznie próbują bronić swoich pozycji przed podgryzającymi je młodymi. Często kończy się krwawą masakrą, jak w przypadku bardzo nieudanej ostatniej płyty Kylie Minogue. Czy J.Lo ze swoich zmagań wychodzi obronną ręką?

Jennifer Lopez na okładce albumu "A.K.A."
Jennifer Lopez na okładce albumu "A.K.A." 

Podobnie jak wspomniana Kylie, J. Lo wielką wokalistką nigdy nie była. Nieduży, piszczący głos, który wiecznie siedział na wszelakich efektach i przesterach nie miał prawa dźwigać wielkich pieśni. Lopez nadrabiała to zwykle niezłym, chciałoby się powiedzieć - chytrym - repertuarem, w którym niejedno dało się zamaskować i absolutnie niezaprzeczalnym seksapilem. Ten ostatni, mimo biegu lat, zachowała. Gorzej z tym pierwszym.

"A.K.A." w przeciwieństwie do poprzedniej płyty, "Love?" (2011 r.), utrzymuje się dosyć konsekwentnie w stylistyce r'n'b, z nieprzesadnymi elementami latynoskimi, choćby takiej bachaty. Podobnie, jak ostatnio, lista płac jest długa jak menu baru mlecznego, co zupełnie nie przekłada się na dobre numery, a tym bardziej na spójność. Bo mimo że każdy numer można niby nazwać r'n'b, to wszystkie są z zupełnie innych parafii. A to basy idą w dubstep, a to mamy łzawą balladkę z rodowodem nawet nie eurowizyjnym. A to naspeedowany french touchowy house. A to na koniec J.Lo. serwuje nam podróbkę M.I.I., zbanalizowaną do granic możliwości i traktującą o "booty", czyli po naszemu - o d... Maryni.

Poza tytułowym numerem, który osiąga jakąś nośność, próżno tu szukać rasowych bangerów. Kompozycjom brakuje polotu, są wysilone, przetykane zgranymi już do granic możliwości patentami: rap w 2/3, oktawa wyżej i basowe podbicie w refrenie, opuszczona nagle fraza, zieeeeew... Gości Jennifer pozapraszała jak na wesele, ale wodzireja - kogoś, kto w tym całym bałaganie zrobiłby choć minimalny porządek - ani śladu. Dodajmy do tego, że w niektórych momentach płyty wokal jest tak mocno pociągnięty na konsolecie, że tylko z pudełka można zorientować się, z kim mamy wątpliwą przyjemność. W groteskowym "I Luh Ya Papi" Lopez śpiewa tak nosowo, że mam ochotę na łamach Interia.pl zorganizować charytatywną zbiórkę na wycięcie jej polipów. Nosowość boleśnie słychać też w najlepszym bodaj, zaśpiewanym przy wtórze Iggy Azaleai "Acting Like That", gdzie najwyraźniej chyba wychodzi na jaw dysproporcja siły między dubstepowymi dołami i kwikami wokalistki w wyższych rejestrach. Wejście Azalei z kolei przybija wieko do trumny.

Tekstowo jest niby w miarę zręcznie, choć wiadomo - nie są to sonety Szekspira. Sęk w tym, że bardziej monotematycznej płyty trzeba by chyba szukać na łonie black metalu. Tu J.Lo przeżywa jeszcze Marka Anthony'ego, tam opłakuje zły i niedobry kolejny związek. Przez większość trwania tej nie za długiej (na szczęście) płyty onanizuje się żalem, poczuciem krzywdy, zwątpieniem i skostnieniem. Ma prawo - znana jest wszak z talentu do nieudanych związków. Pytanie tylko: ile czasu słuchacz może te utyskiwania znieść?

Każdy numer z innej parafii może być też oznaką tego, że J. Lo czuje na plecach oddech konkurencji i dosyć panicznie szuka punktu odniesienia dla dalszej kariery. Czegoś, co by załapało i można by od tego poodcinać kupony przez kilka następnych lat. Bada teren na okoliczność min. Problem w tym, że wykrywacz ma z poprzedniej epoki. Przy całej mojej sympatii dla J.Lo, po czerwonym dywanie mainstreamowego popu chadza dziś Rihanna, Katy Perry, czy choćby nawet Miley Cyrus. Przy takim repertuarze i możliwościach Lopez może im co najwyżej te dywany rozwijać. A czy od takiego losu nie lepsze zwyczajne, godne milczenie?

Jennifer Lopez "A.K.A.", Universal Music Group

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas