Recenzja Janet Jackson "Unbreakable": Czas nas uczy pogody
Paweł Waliński
W popie siedem lat to praktycznie pełna epoka. Ostatnią płytę Janet wydała siedem lat temu. Czy nowa przetrwa kontakt ze współczesnością?
Pamiętam, że kiedy recenzowałem jej poprzednią płytę, "Discipline" (2008), dopiero zaczynałem przygodę z pisaniem o muzyce, a recenzje, które popełniłem/spartoliłem (niepotrzebne skreślić) zawierały się w trzech dziesiątkach. Dziś czuję się w zawodzie już trochę jak emeryt - to może dawać obraz, jak długim okresem w muzyce popularnej faktycznie jest siedem lat. Inne gatunki: rock, folk, cokolwiek, przy popie wydają się rozwijać ślamazarnie - pop pędzi, na utratę kapelusza w biegu uwagi nie zwraca. Świat popu, który przyjmował "Discipline", był światem w którym Rihanna dopiero wybiła się "Umbrellą" i miał jeszcze pół roku czekać na debiut Lady Gagi. Sami rozumiecie, że był to kompletnie inny układ współrzędnych od obecnego.
Dodatkowo "Discipline" ukazywało się, kiedy trwała moda na Timbo, a wszystkie wokalistki marzyły o absurdalnie przearanżowanych, kompletnie producenckich płytach. "Unbreakable" ukazuje się, kiedy nastąpiło mocne przesunięcie ku twórczości autorskiej, zgoła bardziej minimalnej i, miejmy nadzieję: szczerszej. Dodatkowo wtedy nie ucichły jeszcze echa skandalu przy okazji gali Superbowl 2004, kiedy (przypadkiem, lub nie - ja stawiam na to drugie) Justin Timberlake odsłonił janetowy sutek. Naturalną konsekwencją była płyta rozerotyzowana, próbująca grać na owym skandalu, podejmująca tematy tak ważkie, jak choćby sadomasochizm. Dziś po tej ero-presji, szczęśliwie, nie pozostało śladu.
Co pozostało? Oldskulowe, spopowiałe r'n'b, w którym pani Jackson odbierała pierwsze sznyty, by później stać się jego królową. Album jest przepiekielnie niedzisiejszy, brzmiąc jakbyśmy nadal mieli czasy, kiedy masową wyobraźnią rządził tercet TLC, jakby od sukcesu "Velvet Rope" (1997.) dzielił nas rok, może dwa lata. Płyta znakomicie nurza się w basach, nieznośnie przyjemnie kołysze swoim groovem, choć nie zapomina o odrobinie clubbingu ("BURNITUP!"), z tym że im bliżej dyskoteki, tym mniej jest tu wyczucia, a poddawać JJ autotuningowi to akurat już bardzo dyskusyjna sprawa. W końcu mówimy o przezręcznej i doświadczonej wokalistce. Przy okazji również śpiewaczce, która - nie wymawiam wieku, ale z jego racji... - brzmi inaczej, niż dawniej. Głos jej stężał, dojrzał, zbliżył się odrobinę do barwy tego, którym zwykł czarować jej nieodżałowany brat. I gdy klub (oraz autotune) odchodzi na plan dalszy, Janet rozwija skrzydła i pokazuje swoje niegdysiejsze oblicze. Pełne głębi, koloru i feelingu.
Płyta przy tym jest dobrze napisana. Nie przynudza, nie jedzie na jednym patencie, na nic praktycznie się nie sili i - za przeproszeniem - jeśli ktoś komuś miotłę gdziekolwiek wsadzał, to wszystkie owe wyjęto gdzieś w okolicach nagrywki. Luz i dystans mogłyby być alternatywnym tytułem tej płyty. Przy czym nie jest to nagranie, które należałoby traktować w kategoriach prawdy objawionej, ewangelii, czy tablic z góry zniesionych przez brodatego starca. Prędzej w kategoriach dowodu, że z wiekiem, jak śpiewała Grażyna Łobaszewska, "czas nas uczy pogody". Że w popowym pędzie wygrać można też zatrzymując się. Oby w odpowiednim miejscu. Jest na świecie kilku muzyków, którzy świadomi swojej pozycji, już niczego nie muszą udowadniać. Janet Jackson za sprawą "Unbreakable" dołączyła do tej miłej kompanii. Bardzo przyjemne, bardzo przyzwoite nagranie.
Janet Jackson "Unbreakable", Universal Music Polska
6/10