Recenzja Jafia "Ka Ra Va Na": Reggae wieczorowe

Trochę mniej ognia, sporo więcej konfekcji - to nowa Jafia w kilku słowach. W radiu nie zaszkodzi, w podróż duchową raczej nie zabierze.

Grupa Jafia wcześniej była znana pod nazwą Jafia Namuel
Grupa Jafia wcześniej była znana pod nazwą Jafia Namuel 

Pilska Jafia (wcześniej Jafia Namuel) wydaje się być reggae'owym samograjem. Ma reputację wypracowaną stażem i w ogniu koncertów, Dawida Portasza, który ze swoim wokalem zbliżył się do Boba Marleya bardziej niż jakikolwiek Polak wcześniej czy później, i takie wyczucie tematu, że wystarczy robić swoje, nawet nie trzeba wcale mrugać okiem do modern roots, żeby działało. Z drugiej strony granie dla tego samego, nie rozrastającego się już specjalnie grona wiernych fanów nie jest ani wyzwaniem, ani pomysłem na coś więcej niż wegetacja. Dlatego Jafia wydaje się mierzyć w słuchacza bardziej wyrafinowanego (a przynajmniej tak siebie postrzegającego). Stąd rozbudowane aranżacje, w tym witająca od wejścia sekcja smyczkowa aranżowana przez produkującego całość Marcina Pospieszalskiego, bogactwo perkusjonaliów i chórków, dodatkowe partie gitar i klawiszy czy gościnny udział osobistości takich jak Kayah bądź Wojciech Karolak. To nie ma być ścieżka dźwiękowa do wędzenia się w dymie jointów w jakiejś kanciapie na obrzeżach centrum, to raczej całkiem elegancka muzyka, przy której można wypić kieliszek wina w lokalu pokroju Fabryki Trzciny.

I tak definiowana "Ka Ra Va Na" działa. Jest tak atrakcyjnie wydana, że przyjemnie ją wziąć do ręki. Po włączeniu słychać od razu dużą realizacyjną kulturę, kompozycje ładnie prowadzone są do finału, wszyscy muzycy lubią zaznaczać swoją obecność, a w miksie zadbano by każdy był zauważony. Dawid Portasz pozostaje jednym z najbardziej spektakularnych polskich wokalistów, pływa w tych numerach, umie zagrać dźwięcznym "r", motywująco, ekstatycznie krzyknąć, z dobrze czytaną jamajską manierą przeciągnąć. Jego modelowy feeling robi wrażenie, choć głównie wtedy, gdy śpiewa po angielsku, bo gdy posługuje się polskim, wyświechtane symbole w tekstach kłują jakby bardziej, a i iście Niemenowa nadekspresja daje znać o sobie. Singlowa "Mama" jest przykładem nie tyle żarliwości, uduchowienia w głosie, ale eksponowania mogącej irytować maniery.

Kto myśli, że trochę teraz na "Ka Ra Va Nę" ponarzekam, ten dobrze myśli. Upstrzenie piosenek ozdobnikami osłabia siłę wibracji, puls. Kawałkom trudno złapać oddech, bo zaraz wjadą smyczki, syntezator, albo jeden z tych zupełnie niepotrzebnych i totalnie niegustownych elektronicznych dźwięków. Chórki pchają się na afisz, są za głośno i lepiej by było schować je bardziej pod spód. Słabość do nadmiaru czuć doskonale w "Powstaniu", gdzie popisy wokalistki są aż nazbyt nachalne, łzawy, zaś niby jazzujący, ale banalny klawisz nijak nie poprawia wrażenia. Po co komu ten prażący plastikowy bas, na przykład w "Rescue Chair"? Szczerze mówiąc, choć w pierwszej połowie płyty znajduję się świetny duet z Kayah, najwyraźniej potrafiącą zaśpiewać absolutnie wszystko, i "święty ogień" rzeczywiście "płonie w myślach, czynach i słowie", to znacznie bardziej cenię sobie połówkę drugą.

"Do celu" jest silne sekcją rytmiczną. Dobrze niesione "U siebie" sprawia w końcu wrażenie, że wszystko jest po coś - łkanie gitary nie przeszkadza, chórek jest odpowiednio powściągliwy, plemienne bębnienie pod spodem dodaje charakteru, a szczypta  funku na przejściach - życia. "Karavana" po oszczędnym intro wchodzi w  rzeczony funk wchodzi na całego, muzycy są "kosmicznymi podróżnikami", trochę jak clintonowscy Planetarianie, nie drażnią rozmyte klawisze, a skrzypce są nie miejscu przy króciutkich wejściach, kiedy nie podlewają fundamentów całej kompozycji. Smakowity okazuje się gospel w "Sons and Daughters" - Portasz śpiewający wspólnie z chórem, hammondy. "Opakowanie" piosenki nie tamuje nareszcie przepływu emocji między nadawcą a odbiorcą.

Dlatego o ile fryzowane reggae na "Ka Ra Va Nie" potrafi budzić mieszane uczucia, to bardzo jestem ciekaw projektu Portasza, w którym całkowicie wyjdzie poza swoją strefę komfortu. Jeżeli nie zabraknie odwagi i umiaru zarazem, może być naprawdę ciekawie. A co do Jafii i "jamajszczyzny", póki co podejrzewam, że częściej wracać będę do poprzedniej, fantastycznej koncertówki.

Jafia "Ka Ra Va Na", Warner6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas