Recenzja J. Cole "2014 Forest Hills Drive": Comfort Zone
Daniel Wardziński
Za sprawą znakomitej sprzedaży trzeciej płyty J. Cole potwierdził swój status gwiazdy. "2014 Forest Hills Drive" jest powrotem do korzeni, ucieczką z Hollywood do niewielkiego Fayetteville.
Nowy album wydany został przy dużo oszczędniejszej promocji i bez singli z popularnymi wokalistami R&B. Zamiast tego dostaliśmy 7-minutowy trailer z raportem z powrotu J. Cole'a do rodzinnej miejscowości. W międzyczasie 29-latek sam stał się niezłym wokalistą. Na swoim trzecim krążku śpiewa odważnie, często i w większości przypadków, jego melodie i pomysły na długo zapadają w pamięć. Jest dojrzalszy w treści, a przewartościowanie w jego życiu, które przenosi akcent z muzycznej kariery na życie osobiste i bycie szczęśliwym, wydaje się przekonujące i szczere. Kiedy jednak po raz kolejny debiutuje się na pierwszym miejscu Billboardu, a samemu z przesadzoną pewnością siebie porównuje się do Rakima, wymagania mogą mocno wzrosnąć. Czy udało się je spełnić na "2014 Forest Hills Drive"?
"Cole World" było raportem z walki o swoją karierę, dokumentacją wytrwałej wspinaczki na szczyt i celebracją sukcesu. "Born Sinner" to bardziej kac po trochę za grubej imprezie w drogim hotelu i przesyt. Obie płyty były dobre, ale żadna nie przyniosła numerów epokowych, muzycznych rewolucji, nowego spojrzenia na rzeczywistość czy liryki na poziomie, która z miejsca budzi szacunek. Mniej bezkrytyczni fani czekali na to, że dostaną album, który pokryje wielkie oczekiwania od gościa, który jeszcze przed dużym kontraktem porównywany był do Nasa i przymierzany do roli kolejnego wielkiego tekściarza w amerykańskim hip-hopie. Tymczasem "2014 Forest Hill Drive" nie jest w karierze J. Cole'a żadnym zwrotem, raczej prequelem do tego co słyszeliśmy dotychczas w oparciu o podobne muzyczne konwencje.
J. Cole niezmiennie pewien jest swoich możliwości i ponownie w dużej większości sam produkuje podkłady. Każdy kto zna jego styl produkcji, raczej nie będzie zaskoczony "2014 Forest Hills Drive". Słychać progres, szczególnie w kwestii subtelnej, ale bardzo bogatej aranżacji i wykorzystania instrumentów, ale z drugiej strony, J. Cole nie wychodzi poza swoje "comfort zone", a słuchając go np. w "A Tale Of 2 Citiez" wydaje się, że wyzwania wychodzą mu na dobre... Może oprócz udziwnionego i przedobrzonego "Hello". Niby wszystko na albumie jest na swoim miejscu, ale chwilami chciałoby się posłuchać go w zupełnie nowym, muzycznym otoczeniu. Ciężko tej płycie stawiać poważne zarzuty, ale nie sposób też stawiać pomników. Dużo tutaj bardzo ładnej muzyki, ale brak czegoś odkrywczego i świeżego. Kiedy spojrzymy na tę płytę np. w porównaniu do ostatniego singla Kendricka Lamara, wygląda solidnie, ale raczej sztampowo.
Tekstowo natomiast progres - J. Cole jest mniej monotematyczny niż dotąd, bardzo sprawnie oddaje emocje, jest niezły w opowiadaniu historii, a dodatkowo wszystko potrafi podkreślić coraz lepszym śpiewem. Zarazem nie ma co się oszukiwać - jego życiowe refleksje w dużym stopniu ocierają się o banał, a często tkwią w nim po pas. W pierwszym numerze mówi jak źle mu z tym, że jego fani czasem wiedzą o nim więcej niż on sam i faktycznie - czasem brzmi jakby ostro się cenzurował i gryzł w język. To odbiera jego tekstom wyrazistości, ze święcą szukać tutaj wersów, które otworzą oczy słuchacza na jakieś zjawiska czy błysk talentu, który jedną wybitną linijką nauczy pokory wobec siebie. Nawet punchlines sprawiają wrażenie jakby brakowało im kropki nad i. Może J. Cole zmienił się osobiście, ale nie bardzo jako raper i autor tekstów. Znowu brzmi dobrze, ale tak jakby dawał z siebie może 70% możliwości. A może te możliwości wcale nie są tak wielkie jak myślano jeszcze po "Friday Night Lights".
Niestety, to już kolejna pozycja w dyskografii J. Cole'a, która zostawia z pewnym niedosytem. "2014 Forest Hills Drive" to bezwzględnie dobry album, ale mimo wielu bardzo osobistych tematów, autor dużo bardziej sprawia tu wrażenie wysokiej klasy rzemieślnika niż pokoleniowego artysty. To facet, który wzbudza sympatię, ale też niejednokrotnie rozczarowuje. Nikt nie odbierze mu tytułu gwiazdy rapu, trzy płyty i trzy razy 1 miejsce list sprzedaży mówią same za siebie, ale póki co J. Cole nie ma na koncie albumu, który byłby artystycznym numerem jeden choćby w skali roku i nie sprawie też wrażenia jakby konsekwentnie zmierzał we właściwym kierunku. Być może na laurach siedzi się troszkę za wygodnie? Daje nam smaczną dokładkę, kolejny przyjemny album, ale odbiera trochę wiary w to, że w pewnym momencie stworzy coś epokowego, lirycznie przenikliwego i trafnego bardziej niż nostalgia, egocentryczna filozofia i miłość własna.
J. Cole - "2014 Forest Hills Drive", Interscope/Sony Music
7/10