Recenzja Imagine Dragons "Evolve": Żadnej ewolucji
Tytuł nowego albumu Imagine Dragons bywa mylący - ewolucji tu naprawdę niewiele. Za to wkradają się przewidywalność i mechaniczność pogrzebane przez mało dynamiczne, sterylne brzmienie. A szkoda, bo słychać, że z "Evolve" można było wycisnąć o wiele więcej.
Trudno uwierzyć, że pierwszy album Imagine Dragons wyszedł zaledwie 5 lat temu. Już w czasach debiutanckiego "Night Visions", dzięki hitowemu "Radioactive", Amerykanie stali się jedną z największych gwiazd współczesnej sceny rockowej, przyciągając na stadiony tysiące fanów. "Evolve" nakazuje za to pytać, czy muzycy w pełni zasługują na ten sukces pod kątem artystycznym. Trudno nie oprzeć się bowiem wrażeniu, że nowy materiał Smoków to bardziej pozycja wyliczona na sukces aniżeli faktyczny wyraz muzycznych ambicji zespołu.
Pod kątem produkcji mamy do czynienia wręcz z kwintesencją mainstreamowego, stadionowego brzmienia i to w tym złym znaczeniu. Utwory na pierwszy rzut ucha wydają się dość przestrzenne, ale to wyłącznie zasługa nałożonych pogłosów, bo całość wybrzmiewa bardzo blisko. Przez tę próbę uzyskania głośnego albumu, dostajemy ostatecznie pozycję pozbawioną dynamiki - zauważcie, że pomimo przechodzenia między klimatami w ramach jednej piosenki, nawarstwiania kompozycji czy też mocnego ograniczenia użytego instrumentarium, poziom głośności momentów teoretycznie wyciszających nie różni się zbytnio od tych mocniejszych.
Co gorsza, numery często poruszają się na granicy przesterowania, z czym nie radzą sobie algorytmy części serwisów streamingowych! Do tego całość wydaje się do bólu sterylna, zupełnie pozbawiona jakichkolwiek oznak brudu, co potęguje wrażenie słuchania muzyki tworzonej nie przez ludzi, a maszyny. A przecież do czynienia mamy z grupą aspirującą do miana reprezentanta nowoczesnej odmiany muzyki gitarowej! Może nie bolałoby to tak bardzo, gdyby kompozycje się broniły. Z tym, niestety, bywa różnie.
"I Don't Know Why", rozpoczynające się kosmicznym arpeggio i przełamane bujającym refrenem stanowiącym intrygujące połączenie bluesa oraz nowej fali r'n'b w duchu The Weeknd, wypada naprawdę nieźle. Przyciąga również "Believer" ze swoją barową zadziornością skontrastowaną z poważnym tekstem traktującym o roli bólu w życiu człowieka, nawet jeżeli podejście do tematyki jest dość powierzchowne.
Początkowo dość skromne "I'll Make It Up To You" z czasem zaskakuje swoimi odwołaniami do lat 80. (przysłuchajcie się syntezatorowi w refrenie i tej mocniejszej perkusji z matowym werblem), by po wyciszającym mostku w pełni porwać słuchacza - tutaj dobrze działa nawet ta oczywista do bólu solówka. Z kolei zabawy z pitchowaniem wokali w "Thunder" zdradzają inspiracje post-dubstepowym podejściem do kompozycji i ukazują chęć do kombinowania. To właśnie są momenty, w których Imagine Dragons się lubi.
Z tym, że otrzymujemy także irytujące, stadionowe do bólu "Walking the Wire", które w power-refrenie dawkuje nam podniosłe słowa w sam raz na podśpiewywanie w akompaniamencie spływających łez fanów. Przez wspomniane wcześniej sterylne brzmienie numer jest zupełnie wykastrowany z emocji. Gdzieś skrywają się tam ambientowe pady i post-rockowe gitarowe mgiełki, ale niewiele wynika z tych elementów, bo do zasadniczej części kompozycji nie wnoszą absolutnie nic. Przez to numer wydaje się wręcz radiowo wyliczony pod gust fanów ostatnich dokonań Kings of Leon czy Mumford and Sons.
"Rise Up" uderza w podobny ton - to utwór stosujący triki, które zapewne doskonale sprawdzą się na wielkich festiwalach, ale już słabo wypadają na płycie. Agresywniejsze momenty wydają się zanadto ugrzecznione i nigdy nie wychodzą poza strefę komfortu. "Mouth of the River" zdaje się realizować wszystkie założenia współczesnej odmiany rocka stadionowego: mamy więc fuzzujący, ale zupełnie obojętny motyw na zdominowanych przez wokal zwrotkach oraz wybicie kompozycji na wyższe tony w refrenie z szerokim użyciem chórków. Niestety, przewidywalność to drugie imię tych piosenek.
"Yesterday" wykazuje chyba najwięcej kreatywnej inwencji ze wszystkich numerów. Chce podejść odbiorcę w podobny sposób co "Believer", wchodząc w kontrast motywującego tekstu z blues-folkową, nieco kabaretową warstwą muzyczną. Do tego z głosem Dana Reynoldsa dzieją się tu rzeczy niesamowite: przechodzi od niskiego prowadzenia swojego wokalu, jakby od niechcenia, do niemal falsetu, by ostatecznie łączyć je ze sobą w refrenie. Zresztą jego partie to zawsze jedna z mocniejszych stron utworów Imagine Dragons. W takim "Whatever It Takes" pojawia się nawet niezła partia zahaczająca o rap! W przypadku "Yesterday" trudno cieszyć się zaletami wokalu Reynoldsa w pełni, gdyż perkusja przesteruje jakby ktoś jakimś cudem podłączył ją do wzmacniacza.
Kończące album "Dancing in the Dark" dobrze radzi sobie w roli numeru wyciszającego - nie tylko z powodu intrygującej początkowo wieczornej atmosfery, ale również nudy spowodowanej brakiem pomysłu na satysfakcjonujące rozwinięcie. Z kolei rzucony na koniec taktów powtórzony werbel wyciągnięty z Rolanda TR-808 nieustannie sprawia wrażenie jakby ktoś przypadkiem ustawił w automacie dwa uderzenia zamiast jednego, co mocno ujmuje płynności kompozycji. Na dodatek dźwięk ten zupełnie nie pasuje brzmieniowo do reszty utworu, a przecież zarówno stopa, jak i clap na szerokim pogłosie są bardzo mięsiste i odpowiednio dostosowane do klimatu piosenki.
Szkoda, bo w Imagine Dragons tkwi naprawdę spory potencjał, który - jak dotąd - nie doczekał się pełnej realizacji. Ba, z części numerów można wycisnąć o wiele więcej, gdyby tylko muzycy postanowili zmienić producentów. Może wówczas ktoś pchnąłby ich pomysły w nieco mniej oczywiste rejony, pozwoliłby im na pewne ryzyko i - w konsekwencji - artystyczny rozwój? W tej chwili kilka solidnych tracków to za mało. Ewoluowanie? Nie tym razem.
Imagine Dragons "Evolve", Universal
5/10