Recenzja Green Day "Revolution Radio": Grzanie kalesonów

Paweł Waliński

Łatwo mieszać ich z błotem, co robił już zresztą niejeden. Miałem przewrotną ochotę pobronić chłopaków. Zadania mi nie ułatwili.

Okładka płyty "Revolution Radio" Green Day
Okładka płyty "Revolution Radio" Green Day 

1993 rok był dla nich przełomem. Właśnie wydali "Dookie", swój trzeci album i zarazem pierwszy na którym widniała logówka większej wytwórni. Billy Joe Armstrong w jednym z promujących ją teledysków siedział w kalifornijskiej psychuszce, a reżyser Mark Kohr cytował "Lot nad kukułczym gniazdem" Kena Keseya. Wideo hulało po MTV, ale i wszelakich innych telewizjach, w tym polskich prawie na zmianę z "Self Esteem" The Offspring. Gołowąsem podówczas byłem, ale starsi koledzy - być może pod wpływem opinii Johna Lydona - mówili, żeby Green Dayów nie słuchać, bo to nie jest punk i że chłopaki się sprzedali. Więc jeśli "Dookie" słuchałem, to kaseta leżała w domu, do walkmana trafiały inne rzeczy. Wszak o lans dbać trzeba było i wtedy.

23 lata później Green Day trudno nazwać zespołem punkowym, czy nawet pop-punkowym. Co najmniej od czasów "American Idiot" (który jak dla mnie był raczej nieudany, niż udany) o grupie winniśmy mówić prędzej jako o jednym z wielu mainstreamowych zespołów grających stadionowego rocka. Jedyny ślad po punku to kompromitujące raczej obecnie teksty lidera, który albo w trakcie swojej kariery niewiele dorósł, albo najzwyczajniej w świecie kopiuje patent na którym zarobił niemałe dutki. Poza tym z pewną dozą dobrej woli punkowych śladów dopatrywać się możemy w rytmice i brzmieniu sekcji (np "Bang Bang" z orientalnymi wstawkami). I tyle. Skoro więc nie jako punk, to może Green Day działa jako ansambl "po prostu rockowy"? I tak i nie.

Rozpoczynające album "Somewhere Now" startuje jakby cytatem z "The Needle and the Damage Done" Neila Younga, a później ma zacną mccartneyowską frazę. Podobnie "Youngblood". "Outlaws" mogliby z powodzeniem nagrać Foo Fighters (tylko oni pewnie nagraliby lepszą zwrotkę). "Say Goodbye" kroczy jak depeszowskie "Personal Jesus". "Still Breathing" panowie podpatrzyli u młodszych, również udających po trochu punka, kolegów z okolic new rock revolution. "Troubled Times" z kolei zaczyna się jak "While My Guitar Gently Weeps", by w refrenie zabrzmieć jak Bad Religion gdzieś z końcówki lat 90. ubiegłego wieku.

Wszystkie wymienione numery są napisane całkiem zręcznie, choć kupra nie urywają. Poza nimi jednak, zawartość "Revolution Radio" to wypełniacze, w których widać jakąś kompletną artystyczną szarpaninę. Kompozytorskie mielizny. Chimeryczny ni to rock, ni to pop, ni to punk, w którym nie widać kompletnie celu. Chciałoby się powiedzieć, że w tym szaleństwie nie bardzo jest metoda. Ale szaleństwa też w sumie nie ma. Jest grzanie kalesonów w strefie komfortu kominka. A przecież z wiekiem wcale nie trzeba tracić kłów. Wspomnieć choćby (patrząc na starszych w szeregu od Green Daya) ostatnią płytę Iggy'ego Popa, czy wspomnianego Lydona z Public Image Ltd. Ale z drugiej strony gdzie tam Green Dayowi do Popa, czy P.I.L.?

Punk, nawet w swojej upupionej-upopionej wersji miał wywracać wątrobę społeczeństwa, tworzyć dyskomfort, bić po buzi. Jedyne co wywraca "Revolution Radio", to mój pies. Grażynka właśnie przewróciła się na drugi bok i fuknęła. W fuknięciu wyczułem znudzenie.

Green Day "Revolution Radio", Warner Music Poland

4/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas