Recenzja Franko "Smutne dzieci": Krwawią uszy
Powiedzmy wprost: "Smutne dzieci", niezależnie jak wiele emocji i osobistych doświadczeń wsadził w nie autor, trudno nazwać udanym albumem. Robert M, ukrywający się tym razem pod pseudonimem Franko, przyznaje wprost, że śpiewa dopiero od kilku miesięcy. Nie musiał tego nawet mówić, bo - cóż - to słychać.
Oj, dużo grzechów ma na koncie Robert Mączyński. O Monopolu, który prawdopodobnie na zawsze pogrzebał karierę Jędkera z WWO, mało kto już chce pamiętać. "Bal maturalny", nagrany z Janem Borysewiczem, położony był przez płaskie brzmienie i wszechobecny patos, któremu nie pomogło nawet kilka dobrych zwrotek zaproszonych raperów. Gang Albanii z żartu, który jeszcze miał prawo bawić przez dwa numery, stał się synonimem bylejakości i kiczu, wcale nie mniejszego aniżeli Monopol.
Nowe alter-ego Mączyńskiego, Franko, rozpoczęło swoje życie jako członek pięcioosobowego zespołu rockowego Dranie z Miasta Kraków. Z tamtego projektu nic nie wyszło, ale na jego gruzach powoli powstawały "Smutne dzieci". Z kolei, jeżeli chodzi o zapowiadany bardziej rockowy charakter, to cóż... Nie pozostało z niego niemal nic.
Co wobec tego otrzymujemy? "Smutne dzieci" to zbiór pop-rockowych ballad z - niestety - całym negatywnym bagażem tego określenia. Banalne melodie są napędzane gitarą elektryczną lub akustyczną, a przy okazji absolutnie pozbawiono je pazura. Nie zapomniano za to o lekkim pogłosie, który ma za zadanie nadać przestrzeni. Kolejne utwory przechodzą pomiędzy sobą wręcz niezauważalnie. Jedynym elementem wyróżniającym stają się użyte w kilku miejscach syntezatory oraz bębny z automatu perkusyjnego - tradycyjnie dla Roberta z przesadzoną kompresją, co składa się na słabą nośność sekcji rytmicznej. A słysząc werbel w "Marihuanie" można zastanawiać się tylko, czy to nie kolejny żart?
Pod względem kompozycyjnym w zasadzie wyróżnia się tylko "Heroina" ze swoim intrygującym ambientowym intro, na które położono smoothjazzowy saksofon. Robert postanowił przełamać tradycyjne podejście do struktury piosenki i po krótkim wejściu wokalnym ponownie oddaje przestrzeń kompozycyjną dęciakowi. A i tak najlepiej prezentuje się tutaj syntezator w refrenie, wprowadzający odświeżający posmak lat 80. Szkoda, że żadna inna kompozycja nie poszła w taką stronę, bo wówczas byłby jakiś promyk nadziei. No, może lekkim urozmaiceniem jest jeszcze "Mój alkoholu" - utwór napędzany przez dubowy motyw, chociaż i tak znacznie przykrywa go pop-rockowa gitara.
Co głównie różni "Smutne dzieci" od pozostałych albumów Roberta Mączyńskiego? Ku zdziwieniu wielu, gospodarz postanowił ubarwić swoje piosenki śpiewem. I jeśli szukać, gdzie jest pies pogrzebany, to właśnie w tym miejscu. Fałszów nie trzeba specjalnie wyszukiwać - Franko nieustannie siłuje się z podkładami i nie czuć w tym choćby cienia naturalności czy przyjemności. Stąd biorą się wszystkie nakładane na siebie partie, pogłosy czy delaye, które mają za zadanie zakryć największą bolączkę: absolutny brak warsztatu wokalnego. Niektórzy doszukują się w jego chrypie śladów Krzysztofa Cugowskiego, ale różnica klas jest wyczuwalna od razu. Najwyraźniej współpraca z wokalistą nieistniejącej już Budki Suflera ("Zbyt wiele" Rozbójnika Alibaby) odcisnęła mocne piętno.
Na dodatek autor "Smutnych dzieci" swoje partie prowadzi wyłącznie na jedną modłę. Gwoździem do trumny jest kiepska dykcja, dobita często nienaturalnym przestawianiem akcentów oraz tendencja do przerysowywania samogłosek nosowych. I nie można tego tłumaczyć gwarowością, jak sugerowałaby pierwotna nazwa projektu, bo w związku z tym Franko musielibyśmy uznać za osobę bardzo niekonsekwentną. Bliżej tu do zakrapianych prób wokalnych przy ognisku.
Sami zresztą posłuchajcie jak w otwierającym numerze Franko akcentuje słowo "dzieci"; jak w "Nie dzwoń już więcej" ściska słowa i wchodzi w rejestry, których nie jest w żaden sposób opanować, co wychodzi wręcz komicznie - mogę się założyć, że przy linijce "Pełno małych kłamstw/I fanaberia, i fanaberia" wybuchniecie śmiechem.
No właśnie: teksty. Franko twierdzi, że włożył w swój album mnóstwo serca i jestem w stanie mu uwierzyć. Problem w tym, że w swoich wersach używa figur skrajnie oczywistych, co składa się na teksty przepełnione truizmami. Ile to już razy słyszeliście o samotności, która zabija? O chęci ucieczki z ukochaną osobą w bajkowy sen? O niepewności czy chwile z "nią" są jawą czy snem, albo czy w ogóle "ona" istnieje? O bliskości dusz? O znakach na horyzoncie? Oryginalności szukać tu ze święcą i co mniej zorientowani słuchacze pewnie stwierdzą, że mają do czynienia z ambitnymi próbami, bo niby "jest tu przekaz". Przykro mi - daliście się oszukać.
Szkoda, że autorowi "Smutnych dzieci" zabrakło samokrytyki, bo to jeden z tych albumów, które powinny pozostać w szafie twórcy i nigdy stamtąd nie wychodzić. Przydałby się tu tekściarz, który nie będzie sklejał kolejnych wersów z klisz. Przydałby się ktoś, kto umiałby ukierunkować Roberta na nieco inne tory muzyczne, niż te najbardziej przewidywalne. A przede wszystkim przydałby się tu porządny nauczyciel śpiewu, który nauczyłby Mączyńskiego pokory i kazał mu ćwiczyć przez dłuuugie, długie lata. Tylko wtedy z punktu artystycznego nagranie następcy "Smutnych dzieci" miałoby sens. Póki co jeden z kandydatów na najgorszy album 2016 roku.
Franko "Smutne dzieci", Universal Music Polska
1/10
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***