Recenzja Fall Out Boy "M A N I A": Kiedy powiem sobie dość
Kiedyś chcieli ratować rock'n'rolla. Właśnie, kiedyś...
Gatunku nie zbawili, bo nawet chyba nie mieli takiego zamiaru, co wszystkim i tak wyszło na dobre. Teraz muszą ratować sami siebie, bo płytą "M A N I A" narobili sobie wiele problemów i chyba nie do końca spodziewali się aż takiego obrotu spraw.
Tak, jak kiedyś w gimnazjach rządziły nu metalowe kapele pokroju Linkin Park i P.O.D., to teraz przyszedł czas na Fall Out Boy, którzy ze swoją najnowszą płytą mogą idealnie trafić w odpowiedni dla siebie target. Wypełnią przy okazji lukę, bo w środowisku zdominowanym przez obciachowy rap, istnieje niewielka gitarowa pustka. Jest jednak różnica między muzyką bandu z Chicago a raperami zbyt często patrzącymi w lustro i na ekrany swoich drogich smartfonów. Ci drudzy nie dość, że mają o wiele więcej do powiedzenia, to w dodatku zdarza im się pisać dobre kawałki. A tych najbardziej brakuje na "Manii", która ze stoickim spokojem kandyduje do miana najgorszej płyty początku 2018 roku.
Oczywiście pod względem brzmienia spokoju za wiele tutaj nie ma, bo w tej do bólu przekombinowanej i przesłodzonej imitacji punk rocka z elektronicznym sznytem (niestety...), dzieje się zdecydowanie za dużo i nic nie trzyma się kupy. Absolutna mordęga i rzecz, która nie miała prawa się przydarzyć, nawet pomimo tego, że wcześniejsze dzieła Fall Out Boy też nie należały do tych największych. Tam przynajmniej można było znaleźć kilka pojedynczych pozytywnych akcentów, a tutaj? Naprawdę nie ma dobrych piosenek.
Jest za to mnóstwo syntezatorów i wybuchowych wokali, które w końcu doprowadzają do szału nawet tych najwytrwalszych. Brak tu dobrych i chwytliwych melodii (takich nie mają nawet single - "Young and Menace" i "Champion"), a plastik i różowa cukierkowość wręcz wylewają się z głośników z przegięciem w postaci "Hold Me Tight Or Don't". Ten teoretycznie największy hit brzmi niczym skrzyżowanie Luisa Fonsiego, Maroon 5 i Kygo, który po kilku imprezach pomylił instrumenty. Uwierzcie, ale jest to bardzo złe.
Sięgając do ich korzeni nasuwa się też pytanie - ile tu jest w takim razie buntu? Niestety, niewiele. Całość brzmi niczym zmowa nastolatków, którym mama nie pozwala za wiele zrobić i ci wpadają na pomysł, żeby się odegrać w najprostszy z możliwych sposobów. Sięgają po instrumenty, nagrywają płytę i raz na jakiś czas, dla zachowania pozorów, przemycają kilka poważniejszych tematów, jak w "Wilson (Expensive Mistakes)". Dla złagodzenia sytuacji może postawili na jakieś ballady? Oczywiście, dla nich miejsce znajdzie się zawsze, ale czy "Heaven's Gate" jest na pewno odpowiednim wyborem? Chyba jednak nie.
Koniec końców największym plusem okazuje się... długość "Manii". Świadomość straty raptem pół godziny z życia da się jeszcze jakoś przeżyć, bo dłuższa egzystencja z muzyką do bólu miałką, sztuczną, wymuszoną i pozbawioną jakiegokolwiek smaku ("Church" i "The Last of the Real Ones") może doprowadzić do szewskiej pasji.
Najtrudniejsze pytanie zostawiam na sam koniec. Dla kogo jest ta płyta? Najprawdopodobniej dla najwierniejszych fanów Amerykanów, którym trzeba testować cierpliwość. Ci w końcu też kiedyś będą musieli powiedzieć "dość" i kto wie, czy nie nastał na to najlepszy moment?
Fall Out Boy "M A N I A", Universal
1/10