Recenzja Europe "Walk the Earth": Wszystko się zgadza
Paweł Waliński
Lubicie ser? Albo ziemniaki? Jedno i drugie - żadne odkrycie. Ale się je. Dosyć często. I z niemałą przyjemnością. "Walk the Earth" to trochę taki rockowo-metalowy ser i ziemniaki. I dobrze.
Taaa... Wiem, co sobie myślicie. Że to "ten zespolik jednego hitu", którym jest oczywiście "The Final Countdown". Tymczasem Europe było i jest nieodbiegającą od średniej gatunkowej, przyzwoitą ekipą pudel-metalową, grającą gdzieś w okolicach Deep Purple (których za chwilę Europe będzie supportować na trasie), czy Rainbow (choć obie te formacje to jednak kilka schodków wyżej). Nowy album tę rzemieślniczo-średniacką przyzwoitość potwierdza. Tylko tyle i aż tyle.
Purple'owski opener w postaci numeru tytułowego ładnie określa pole walki dla całego albumu. Melodyjne, na całkiem przyzwoitym riffie, podciągnięte klawiszami, które od biedy pędzlować mógłby świętej pamięci Jon Lord... Do tego szczypta nieznośnego, ale przecież charakterystycznego dla gatunku patosu. Co ma działać, działa.
"The Siege" to też riffowanie a'la Ritchie Blackmore, większa dynamika, wokal Joeya Tempesta jeszcze bliższy Ianowi Gillanowi. I tak już będzie, czym dalej w szwedzki las wkroczymy. Dziecięcą radochę wywołuje chóralny, niemal power-metalowy refren "Kingdom United". Gdyby tak podmienić riff na shredowe piłowanie z tłumieniem, numer mógłby trafić na jakąś z płyt niedobrego Rhapsody of Fire i lśnić tam jak diament. Czy raczej diamentowa rękojeść diamentowego miecza diamentowego rycerza z diamentowego zamku. Rozumiecie, o co kaman.
Skoro pudel-metal, to oczywiście musi być też power-balladka. I jest. "Pictures": spokojne i stoi sobie gdzieś w pół drogi między "Every Rose Has It's Thorn" Poison, a "November Rain" Gunsów. Tylko trochę jak bardziej ślamazarne rodzeństwo owych. Co dalej? "Election Day" trochę bardziej w kierunku USA, niż Europy. Myślcie: "Mr. Big gdzieś z okolic 'Colorado Bulldog' znów z rainbowowskim refrenem". Następnie rozpompatyzowane "Wolves". Szkoda, że wołki to cierpiące na jakieś straszne bezpazurze i bezkłowie.
Szczęśliwie potem leci "Gto". Galopada jak pijanego kowboja z jedną ostrogą przy bucie. Czyli fajnie. Ciężarowe i siłowe jak na nich "Haze" to jeden z mocniejszych momentów płyty, bo ładnie zbliża się do Black Sabbath z okresu, kiedy gardłował tam Ronnie James Dio. "Whenever You're Ready" to znów udana powtóreczka z Rainbow. A zamykające płytę "Turn to Dust" to już purple'owanie, czy nawet procol-harumowanie. I też wszystko się zgadza.
"Walk the Earth" jest trochę jak Krzysztof Kolumb. Wbrew powszechnej opinii, nie on odkrył Amerykę, ale skutecznie do niej dopłynął. To mu trzeba oddać. Podobnie Europe. Nihil novi, ale dobrze zrobione. Mój pies - nie pudel - który futro ma trochę jednakowoż a'la trwała Tempesta w klasycznym okresie, słuchając "Walk he Earth" pomachiwał ogonem. Czyli akcept od pudli et consortes jest. Ode mnie też. Zespół w niezłej formie. Przyzwoita płyta dla fanów gatunku.
Europe "Walk the Earth", Warner Music Poland
6/10