Recenzja Emeli Sandé "Long Live the Angels": Krem na serce

Iśka Marchwica

Złośliwi mogą uznać, że wszystkie pomysły na największe hity Emeli Sandé wykorzystała kilka lat temu na debiutanckim "Our Version of Events". Album przyniósł artystce nie tylko rozgłos i zainteresowanie grupy Rudimental, ale przede wszystkim ustawił ją na półce wybitnych współczesnych muzyków soulowych, których twórczość podnosi na duchu i zagrzewa do walki o lepsze jutro. Dlatego też druga, długo wyczekiwana płyta Sandé , "Long Live the Angels" może być upadkiem z wysokiego konia lub trampoliną w nowe rejony przemysłu muzycznego.

Emeli Sandé na okładce płyty "Long Live the Angels"
Emeli Sandé na okładce płyty "Long Live the Angels" 

Emeli Sandé nie należy do artystek, które zalewają swoją osobą media i za wszelką cenę usiłują utrzymać zainteresowanie sobą czy swoją muzyką. Po sukcesie debiutu, ogólnoświatowym zachwycie "Next To Me" i "Heaven", a w końcu przedłużeniu triumfu udziałem w projekcie Rudimental, artystka nieco wyciszyła swoją karierę. Duże zmiany zaszły w jej życiu prywatnym - rozstanie z wieloletnim partnerem po zaledwie roku małżeństwa niewątpliwie wpłynęło na jej twórczość. Dlatego też "Long Live the Angels" jest dużo bardziej wyciszone, intymne i skupione na uczuciach jednostki, niż pompatyczny, energiczny debiut.

"Long Live the Angels" z wiadomych względów promuje utwór "Hurts" - to najbardziej żywiołowa i efektowna piosenka z całego zestawienia, która przyciągnie do albumu fanów "typowej" twórczości wokalistki z Wysp Brytyjskich. "Hurts" wpada w ucho pomimo niełatwej melodii nawet w refrenie. Wchodzi w krwiobieg uporczywym rytmem, przyciąga dramatyczną partią orkiestry - szarpanymi akordami smyczków i długimi, rozprzestrzeniającymi się dźwiękami blachy. Gdy głos Sandé zyskuje wsparcie chóru - utwór wybucha z całą siłą, porywając nas jak tornado. W "Hurts" Emeli pozwoliła sobie na obnażenie - słyszymy rozpacz, żal po zniszczonym związku, żądania szacunku, wściekłość. Do wyrażenia tych uczuć, Sandé sięgnęła po najcięższe muzyczne działa i to dobrze, że zabiegów tych nie powtarza w innych kompozycjach. Choć wybijających się, szerokich ballad, wykorzystujących potężne chóralne głosy na "Long Live..." nie brakuje.

Po wyjątkowym intrygującym wstępie - "Selah" - następuje kojące nerwy, filmowe wręcz "Breathing Underwater". I choć w wielu utworach Emeli pokazuje swoje mroczne momenty (pokomplikowane elektroniczne "Happen"), to właściwie otwierający album numer nastawia nas pozytywnie swoją jasną harmonią i dodającym otuchy tekstem. Postawione w wysokich rejestrach smyczki dodają kompozycji niebiańskiej barwy. Tak dobrze nastrojeni, otuleni przez Emeli Sandé dobrymi emocjami, jak kocykiem, możemy przyjąć jej szczere słowa. "Long Live the Angels" jest bowiem rodzajem studium miłości utraconej, radzenia sobie z własnym sercem, we własnym świecie, w którym to już nie druga osoba wytycza kierunek. Dlatego też "Give Me Something" otrzymało niemalże akustyczną aranżację z bluesową gitarą i delikatnym wsparciem kobiecych chórków. "Garden", mówiące o poszukiwaniu siebie w trudnej codzienności, to właściwie trip-hopowy trans, wahający się od jednostajnego basu do delikatnych wokaliz. Z kolei w "Tenderly" słychać zambijskie korzenie Emeli - w porwanej rytmice i brzmieniu perkusji, nawiązującym do afrykańskich bębenków. Artystce towarzyszą też ojciec i brat w chórze The Serenje Choir, który usłyszymy na płycie wielokrotnie, a który zdaje się dodawać wokalistce siły i pewności siebie.

"Long Live the Angels" to płyta, która wymaga skupienia i otwartości. Po sukcesie, który spadł na Sandé, jak grom z jasnego nieba, wielu fanów oczywistego patosu i podbudowującego soulu może poczuć się zagubionych. Docenią na pewno fenomenalne ballady, jak "Sweet Architect", rozwijające się stopniowo ale z pompą "High & Lows", czy wspomniane już niezwykle świetliste "Breathing Underwater". Te perfekcyjne brzmieniowo i wyrazowo - trzeba podkreślić - kompozycje nie stanowią jednak o całym albumie. Druga płyta wokalistki to delikatny krem na (jej) obolałe serce. Muzyka, która nie ucieka od trudnych tematów miłości złamanej i zagubionej, która usiłuje dotrzeć do własnego "ja" na różne sposoby. Po hitach debiutu, Emeli stopniowo osadza się w sobie i dojrzewa na naszych oczach. Możliwość uczestniczenia w tym procesie, to prawdziwa przyjemność.

Emeli Sandé "Long Live the Angels", Universal Music Polska

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas