Reklama

Recenzja Don Felder "American Rock'n'Roll": Nazwiska nie grają

Don Felder zebrał wokół siebie grupę uznanych muzyków, których niegdyś sam zainspirował, nagrał "American Rock'n'Roll" i... w sumie to tyle, co tak naprawdę musicie zapamiętać. Cała reszta to jazda nieobowiązkowa.

Don Felder zebrał wokół siebie grupę uznanych muzyków, których niegdyś sam zainspirował, nagrał "American Rock'n'Roll" i... w sumie to tyle, co tak naprawdę musicie zapamiętać. Cała reszta to jazda nieobowiązkowa.
Okładka płyty "American Rock'N'Roll" Dona Feldera /

Kto nie uważa "Hotelu California" od The Eagles za jeden z najlepszych utworów w historii rocka, niech pierwszy rzuci kamieniem - miliony osób na całym świecie odrzuci w stronę tej osoby wielkie głazy. Już sama kompozycja, a w szczególności solo gitarowe, wystarczyło, aby wpisać Dona Feldera do kanonu rocka.

Zaskakujące więc wydaje się to, jak niewiele pozycji na koncie od tamtej pory zaliczył muzyk. W znacznej mierze zadowolił się on rolą muzyka sesyjnego i twórcą szeroko pojętej muzyki użytkowej. "American Rock'n'Roll" jest - o dziwo - dopiero jego trzecim albumem solowym. Niestety, nie da się z czystym sumieniem nazwać płyty pozycją udaną. Na papierze wszystko wygląda nieźle.

Reklama

Wyobraźcie sobie, że Felder zebrał na jednym albumie Slasha, Micka Fletwooda czy Chada Smitha z Red Hot Chili Peppers, Sammy'ego Hagara kojarzonego z Van Halen, Boba Weira (Grateful Dead) czy Alexa Lifesona z Rush. Joe Satriani brzmi tu wręcz jak wisienka na torcie. Brzmi trochę jakbyście próbowali wymieniać z pamięci ważne żyjące nazwiska z historii rocka? Owszem! Problem w tym, że trudno doszukiwać się tu tak naprawdę wirtuozerstwa. Albo inaczej: nazwiska same nie grają - dobrze byłoby z nich jeszcze coś wyciągnąć.

Don Felder rzuca słuchaczowi od początku do końca typową Americanę i o ile kupujemy ten styl, to u podstaw jest to rzecz jak najbardziej poprawna: dobrze zagrana, dobrze wykonana, zupełnie nieszkodliwa. Bluesowe inklinacje w "Limelight" działają, a "Charmed" oraz tytułowe "American Rock'n'Roll" to wręcz kwintesencja stylu. Szczególnie że ta ostatnia piosenka doprawiona jest jeszcze solówką Slasha, którego wręcz nie da się nie poznać.

Najbardziej na tle całego krążka wyróżnia się "Little Latin Lover", inspirowane muzyką... wiecie już po nazwie, nie róbmy z siebie idiotów. To piosenka, która na tle pozostałych kompozycji niesamowicie oddycha, a odróżniające się instrumentarium wrzuca w "American Rock'n'Roll" pokłady świeżości i różnorodności.

Pierwsza połowa ballady "The Way Things Have to Be" czy kończące album niespieszne "You’re My World" pokazują zresztą, że odejście od rock'n'rollowych schematów w przypadku Dona sprawdza się wręcz idealnie. Poza tym miło również posłuchać tych drobnych eksperymentów z elektroniką w "Falling in Love", nawet jeżeli chciałoby się, aby były wykorzystane odważniej.

Otóż to: odwaga. Na całej płycie jej brakuje. Pozostałe piosenki to bowiem w sporej mierze twory przezroczyste i mało inwazyjne. Sprawdzą się idealnie na festiwalach plenerowych, gdy część z osób chce sobie popatrzeć na grających muzyków, a część posiedzieć z piwem na trawie i porozmawiać ze znajomymi. Słuchalne, ale trudno cokolwiek z nich zapamiętać - brakuje w nich czynnika, który potrafiłby utrzymać słuchacza na dłużej.

Największy problem "American Rock'n'Roll" tkwi jednak w zgoła czymś innym. Brzmienie albumu psuje bowiem jakikolwiek trud włożony w album przez muzyków. Zacznijmy od wokalu: to kolejna płyta nagrana przez starszego muzyka uznawanego za legendę gatunku, na której to wokal poddany został okropnej sterylizacji. Skąd ta tendencja do nakładania jasno słyszalnego auto-tune'a z lekkim pogłosem? Nie sądzę, żeby Don Felder przy mikrofonie aż tak nie dawał rady!

Oczywiście, nie jest to auto-tune, którego doświadczycie na nowoczesnych, trapowych płytach albo radiowych, popowych bangerach. Przysłuchajcie się jednak dokładnie temu mechanicznemu wokalowi, który tak naprawdę jest wyciągany do nieskazitelnej czystości przez komputerowe algorytmy. Nawet kiedy Felder stara się włożyć nieco więcej emocji w wokal, przestawia się na rockową chrypkę, realizatorzy "American Rock'n'Roll" postanawiają wygładzić śpiew do granic możliwości.

Niestety, brzmi to jakby ktoś zwyczajnie próbował zastąpić Donalda programem. Przecież ostatnie albumy nagrane przez Davida Bowiego czy Johnny'ego Casha jasno pokazały, że "stare" głosy mogą być wartością samą w sobie. 

Wokal to nie jedyna wada, jeżeli chodzi o brzmienie "American Rock'n'Roll": płyta zupełnie pozbawiona jest jakiegokolwiek brudu. Poważnie, dziwnie słucha się rockowych wydawnictw, które zaspokoiły pedantyczne upodobania własnej rodzicielki. Tutaj nie ma miejsca na jakieś niejasności - wszystko musi być do bólu klarowne. Przesterowane gitary są odpowiednio stopowane w rozpisce, byleby nie burzyły czytelności piosenki, co wręcz gubi takie "She Doesn't Get It" - aż prosi się, aby wyciągnąć tu gitarę na przód, pozwolić jej zaszaleć zamiast tak chować mocno za wokal.

Bębny zamiast walić w pysk, są kompresowane w taki sposób, że czasami ledwo przebijają się przez warstwę instrumentalną. Szkoda, bo takie "Rock You" ma w sobie naprawdę niesamowity potencjał, gdyby tylko dać tej piosence wybuchnąć.

Rozumiem, że Don Felder może nie mieć już nic ważnego do powiedzenia w muzyce rockowej i nie mam mu tego za złe. "American Rock'n'Roll" to album nagrany dla czystej frajdy z jego strony, a realizowanie pasji w takim wieku trzeba jak najbardziej pochwalać. Szkoda tylko, że tych pozytywów nie jest aż tak dużo więcej.

Don Felder "American Rock'n'Roll", Warner Music Poland

4/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy