Recenzja Dido "Still on My Mind": Dido, na pomoc!
Paweł Waliński
Ludzie z potomstwem, kredytem frankowym i wybitym szambem w firmie nie zawsze chcą słuchać o bogach metalu i strzelankach raperów. Czasem chcą poczuć, że ktoś ich rozumie.
Pamiętacie czasy (przed-smartfonowe, dodajmy), kiedy ciężko było odpalić telewizję, by nie usłyszeć przypadkiem "White Flag" (posłuchaj!) albo "Thank You" Dido? W ostateczności refreniku, który wyśpiewywała w eminemowskim "Stanie" (posłuchaj piosenki!)? Od tego czasu w naszym życiu minęła już bez mała cała epoka. Technologicznie i muzycznie pewnie nawet kilka. Kilka epok, w których swoją drogą Dido wcale nie starała się atakować nas z wnętrz sprzętu RTV i małego AGD.
Przeciwnie, po trzeciej płycie ("Safe Trip Home" z 2003 r.) poświęconej pamięci jej ojca, nie pojechała nawet w trasę, bo nie chciała urządzać na scenie bolesnej psychodramy. W post-bieberowskich czasach mediów społecznościowych takie podejście - wydawałoby się - może tylko zaszkodzić. A tymczasem o nowej płycie Dido, wydanej po pięcioletniej przerwie, mówi się całkiem dużo. Można więc skromnością, godnością, talentem i pracą, a nie tylko w lajki, beefy i followersów? Można.
O "Still on My Mind", zważywszy to, jak pozycjonowana jest zazwyczaj Dido, będzie się mówiło jako o mainstreamowej płycie popowej. Tymczasem... snującym się, minimalistycznym piosenkom artystki bliżej pewnie byłoby przez większość czasu do tego, co zwykliśmy nazywać indie folkiem i indietroniką. Weźmy choćby takie "Hurricanes". Przez niemal dwie minuty jesteśmy sam na sam z wokalem Dido i gitarą akustyczną. Na perkusję, a właściwie na jakiekolwiek inne dźwięki w ogóle musimy poczekać do połowy numeru. Czyli tu nic się nie zmieniło.
Brytyjska wokalistka nadal może służyć jako przykład szlachetnego umiaru i antytezę fajerwerków, jakich nie szczędzą nam popowe gwiazdki, które bez orkiestracji, twerków i featuringów nie są w stanie wyrwać się z xanaxowego snu po kokainowej imprezie. Imprezowo robi się raptem w trzech momentach: "Mad Love" i faithlessowskich "Friends" oraz "Take You Home". Ale impreza to niedzisiejsza, dreamhouse'owa, dla dorosłych, taka na której przechadza się duch Roberta Milesa.
Można się oczywiście zżymać, że "Still on My Mind" to płyta monotonna czy wręcz nudna. Owszem, pewnie taka jest, bo Dido - nie oszukujmy się - wielką wokalistką nigdy nie była, a minimalny asortyment wykorzystanych środków, co oczywiste dla każdego, kto uważał na lekcjach z kombinatoryki w szkole średniej, nie da na wyjściu nieskończonych muzycznych przestworów. Ale nie musi, bo nowa płyta Dido urzeka nienachalnym nastrojem i spójnością.
Choć jest w tej beczce miodu łyżka dziegciu w postaci "Hell After This", gdzie już we wstępie pojawia się bardzo znany motyw muzyczny. Przyznam, że kilka minut zajęło mi przypomnienie sobie skąd go znam. I jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że dokładnie ten sam motyw pojawia się w dżinglu do programu "Kropka nad i" Moniki Olejnik. Tyle, że dziegć ów to raczej hermetyczna śmiesznostka, czytelna pewnie tylko dla słuchaczy z Polski, a wręcz (ze względów politycznych) dla ich połowy.
I jasne, że można Dido zarzucić, że całą płytę wypełnia kwękolenie nad przemijaniem, odchodzeniem, tęsknotą i miłością rodzicielską, co można nazwać "syndromem artysty z problemami wieku średniego", ewentualnie "syndromem Stinga". I dla wielu będzie to kwestia nie do przeskoczenia, a słuchanie "Still on My Mind" stanie się męczarnią równie wielką co niedzielne obiadki rodzinne, kiedy ciotka jak owładnięta demencją pyta nas w kółko dlaczego nasze starsze nie jest w drużynie piłkarskiej, a młodsze jeszcze nie mówi. Ale przecież ludzie z potomstwem, kredytem frankowym i wybitym szambem w firmie nie zawsze chcą słuchać o bogach metalu i strzelankach raperów. Czasem chcą poczuć, że ktoś ich rozumie.
Dido "Still on My Mind", Warner Music Poland
7/10