Recenzja Deafheaven "New Bermuda": Hipsterzy znów na szczycie
Pionierzy hipsterskiego black metalu wrócili i po raz kolejny pokazali, dlaczego są najważniejszym zespołem ostrego grania ostatnich lat. Choć nie obyło się bez drobnych zmian.
Deafheaven to nie pierwszy zespół, który eksperymentował z - nie ukrywajmy - stęchłą formułą black metalu. Jednak to właśnie o grupie z San Francisco było z tego nurtu ostatnio najgłośniej. I to niezależnie, czy mowa o świetnie przyjętym albumie "Sunbather" z 2012 roku czy o dyskusjach na temat tego, ile w ich muzyce faktycznie jest black metalu. A trzeba przyznać, że Deafheaven nie byłoby nie tylko bez Immortala, wczesnego Burzuma czy Mayhema, ale również bez My Bloody Valentine czy Godspeed You! Black Emperor. Aż tu muzycy na najnowszym krążku "New Bermuda" postanowili zgotować małą niespodziankę.
Na "New Bermuda" wszelkiego rodzaju przeładnionych, gitarowych pejzaży czy atmosferycznych mgieł w warstwie ambientowej jest o wiele mniej niż w przypadku "Sunbather" i "Roads to Judah". Ściany dźwięku bliższe są wzorcom wyznaczanym w norweskich lasach niż shoegaze'owym eksperymentom, a partie gitarowe charakteryzują się większą agresją niż kiedykolwiek. Tak, Deafheaven na "New Bermuda" są tak blisko korzennego black metalu jak jeszcze nigdy wcześniej. Nie myślcie jednak, że to bliskość na wyciągnięcie ręki - melodii i eklektyzmu wciąż jest tu mnóstwo.
To, co odróżnia najnowszą pozycję Deafheaven od kultowego poprzedniego krążka to również fakt, że kompozycje nie są podzielone na cichsze i głośniejsze. Wszelkie kontrasty, niekiedy poprowadzone wręcz do skrajności, realizują się w ramach jednego utworu. Bo tak: rozpoczynające krążek "Brought to the Water" wita nas dźwiękami dzwonów kościelnych, które są zastąpione potem ostrymi riffami, agresywną perkusją i screamem George'a Clarke'a. Wchodzące od połowy trzeciej minuty czyste partie gitarowe utwierdzają jednak w przekonaniu, że wciąż mamy do czynienia z Deafheaven. Tym bardziej, że outro utworu to przeniesienie całej melodyki kompozycji na samotnie wybrzmiewający fortepian.
Nie inaczej jest z ostrą na początku "Luną", wraz z rozwojem kompozycji wyzbywającą się własnego ciężaru. Podobnie jest z wchodzącym delikatnie muskającą uszy gitarą "Baby Blue", który następnie zmienia się w blackowe szaleństwo i którego to druga połowa jest już właściwie czystym, nieco "tropikalnym" rockiem progresywnym. Niewiele brakuje mu do tego, aby moment ten został uznany za kiczowaty, ale muzycy z Deafheaven ostatecznie wiedzieli jak wyjść z niego obronną ręką.
Progrockowy trend jest zresztą kontynuowany w "Come Back", w którym mamy nawet szalone solówki, brzmiące jak wyjęte z lat 70. A i tak najciekawszym utworem z całej płyty okazuje się kończące album "Gifts for the Earth", w którym Clarke - w przeciwieństwie do pozostałych utworów - wykrzykuje swoje frazy także pod spokojniejsze fragmenty. Aż szkoda, że jest tego tak mało.
Cóż, może się wydawać, że pięć utworów na "New Bermuda" to mało. Ba, fakt, że trwają łącznie 46 minut niewiele pomaga, wszak utwory są świetnie skomponowane, zaaranżowane. Przyznaję: to krążek nieznacznie gorszy od "Sunbather" i "Roads to Judah", ale nie zmienia to faktu, że Deafheaven po raz kolejny nagrali album, o którym będzie się mówić przez długie lata. Tylko czy ktoś naprawdę spodziewał się czegoś innego?
Deafheaven "New Bermuda", Sonic
9/10