Recenzja D'Angelo and The Vanguard "Black Messiah": Ponad czasem, ponad gatunkami
Pod sam koniec 2013, Beyonce pokazała swój wypielęgnowany, środkowy paluszek branży, wydając piątą płytę nagle, w czasie, kiedy większość redakcji zdążyła już podsumować rok. W 2014 na podobny krok zdecydował się D'Angelo.
To było ryzykowne posunięcie, bo w odróżnieniu od królowej r'n'b, świadomej, że mało kto może tu jej podskoczyć, mówimy o artyście, który w latach 90. zrewolucjonizował być może gatunek opatentowując potężną neo-soulową hybrydę, niemniej w XXI wieku nie zdołał pokazać żadnego albumu częściej trafiając do kolumn plotkarskich, nie muzycznych. Przebudził się jednak w końcu uznając, że to co ma do przekazania przystaje do tego, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych i na świecie - niepokojów, zamieszek o charakterze religijnym i etnicznym, chaosu, czy jak chcą niektórzy cywilizacyjnej wojny...
Choć sam D'Angelo we wkładce do płyty połączył tak różne punkty jak Ferguson, Kair i Wall Street, nie jestem wcale fanem odbioru tej płyty jako wychodzenia z niewolnictwa rozumianego zarówno w sensie dosłownym, jak i tym współczesnym, zatem przestraszenia nas do stopnia, w którym sami przyklaśniemy ograniczeniu wolności obywatelskich, miękkiego wejścia w świat laleczek sterowanych przez koncerny i korporacje. Bez przesady, w ogóle nie ideologizowałbym przesadnie tego krążka.
Grunt, że tu jest to, co w soulu najbardziej potrzebne, człowiek z krwi i kości, z wielkiego zwycięstwa i sromotnej porażki. Taki, który wymaga przestrzeni, usiłuje odnaleźć się w wierze i miłości desperacko poszukując sensu i znaczenia, raz daje się ponieść idei, a raz po prostu uprawia seks bez opamiętania, zapominając o bożym świecie. Niesie za sobą mnóstwo żywych, sprzecznych emocji, wyrażonych poprzez coś więcej niż głos o sile tłukącej szklanki i patos.
Jest "Black Messiah" funkowy, jazzowy, soulowy, rockowy i gospel, brzmi do tego ostentacyjnie analogowo. Chciałoby się z miejsca przykleić etykietkę "retro", z tym, że proszę się mimo wszystko wstrzymać. To nie jest krążek niedzisiejszy, on wydaje się po prostu funkcjonować poza czasem, czyniąc to 14 lat oczekiwania na niego czymś zupełnie nieistotnym. Dlatego żadne "dziś" w postaci mikrogatunków, hipsterskiego r'n'b i tak dalej nie jest punktem odniesienia - jeżeli dziennikarze bardzo chcą go znaleźć, cofają się bardzo głęboko, do początku lat 70. i również umykającego klasyfikacjom "What's going on" Marvina Gaye. To akurat słuszne odniesienie, gdyż oba wydawnictwa "unoszą się i opadają", łączą wodę z ogniem tak, że zahipnotyzowany odbiorca nijak nie odczuwa tych kontrastów. Do tego porównania pozwolę sobie jeszcze zresztą na koniec wrócić.
Nim przejdę do samego D'Angelo, może jeszcze słowo o współpracownikach, gdyż dla każdego kto śledzi karierę tego twórcy jasnym jest, że sukcesów "Brown Sugar" i "Voodoo" nie byłoby bez odpowiedniego personelu. Tym razem również jest znakomicie - piosenki z gospodarzem pisze Q-Tip (z hiphopowej supergrupy A Tribe Called Quest) i Kendra Foster, dziewczyna od George'a Clintona i Bootsy'ego Collinsa, z prawdziwego p-funkowego zaciągu. Bębni (bądź pomaga programować perkusję) Questlove z The Roots. Dęciaki aranżował Roy Hargrove, zdobywca Grammy znany ze współpracy z Hancockiem i Marsalisem. Nad basem czuwa zaś Pino Palladino, sprawdzony chociażby u boku Gilmoura, Claptona czy Gabriela. Z taką ekipą można zrobić wszystko, nic zatem dziwnego, że klimaty tupano-klaskane, z knajpianą gitarą i stalową gitarą mogą płynnie przejść w miękkie smyczki, szczyptę latino i sampel z Curtisa Mayfielda. Szczęśliwie nie ma tu popisów na wyścigi. Warto posłuchać fantastycznego "Bertray My Heart", które rodzi się z niczego, czaruje dwugłosem gitary i dęciaków, by rosnąć w najlepsze do potężnego jamu, ale nagle uspokaja się, wraca do podstawy, uspokojone ręką mistrza-dyrygenta.
"Black Messiah" zdobi umiar, zdobi precyzja, niesie go siła powtarzalnych, rewelacyjnych grooves i stuprocentowe wyczucie gospodarza, bez wokalnych rozwiązań siłowych, za to z umiejętnością trafienia swoim głosem idealnie w punkt. Czy to koronkowo, delikatne śpiewane wysokie partie w "Really Love" bądź "Another Life", czy zniekształcony, schowany za przesterami, basowym bombardowaniem i gitarowym zgiełkiem wokal na drugim planie w "1000 Deaths", zawsze jest tak jak trzeba. D'Angelo może skoczyć od Hendriksowego, wspomnianego przed momentem "1000 Deaths" do Prince'owego już właściwie "The Charade", bo ma w sobie cząstkę tych artystów. Umiejętność odbicia się od trudnego tematu i osobistych problemów za pomocą cudownie lekkiej, przebojowej piosenki to z kolei Marvin Gaye. I będę się upierać, że D'Angelo w sąsiedztwie tych nazwisk nie jest nadużyciem. Zwłaszcza teraz, gdy nagrał wielką płytę, o której mówić będzie się latami.
D'Angelo and The Vanguard "Black Messiah", Sony
10/10