Recenzja Cass McCombs "Mangy Love": Cass to boss

Paweł Waliński

Są ludzie tacy, że choćby jęczeli stukając kijem w kamień, wychodzi z tego niesamowita muzyka. Cass McCombs to taka właśnie kategoria człowieka.

Doskonałe połączenie między easy listeningiem od strony muzycznej, a wcale nie błahą zawartością merytoryczną
Doskonałe połączenie między easy listeningiem od strony muzycznej, a wcale nie błahą zawartością merytoryczną 

Grał dosłownie wszystko. Od punka, przez bardziej rockowe brzmienia, barokowy pop, po folk i alt-country oczywiście. Wszystko, co krąży na szeroko pojętej orbicie americany. I odkąd pamiętam, a śledzę go uważnie co najmniej od "Catacombs" z 2009 roku, Cass McCombs nigdy nie zaliczył pudła. Przeciwnie, każde nagranie - choć te się od siebie różnią stylistycznie - stawia go w forpoczcie muzycznej folkowej alternatywy. Przepis na ten sukces to poza atłasowym wokalem, przy którym kobietom miękną serca, nogi i co tam jeszcze, również absolutnie znakomite wyczucie do pisania genialnych melodii i tkania klimatu, jaki spośród kolegów po fachu tworzyć umie może najwyżej Ryan (nie mylić z Bryanem!) Adams.

"Mangy Love" to chyba najbardziej stonowane nagranie McCombsa od czasów "Wit's End" (2011), choć i w takiej stonowanej formie kolorów Cassowi nie brakuje. Chcecie pięknego funkującego soulu? Posłuchajcie "Opposite House". Rocka przywodzącego na myśl wielogodzinną jazdę cadillakiem po amerykańskiej prerii? Wrzućcie "Bum Bum Bum". Garażowo-velvetowy blues-rock? "Rancid Girl" jest dla Was. Lubicie pop rocka spod znaku Simple Minds? To ucieszy Was "Cry". I tak dalej, i tak dalej. Choć wszystko spięte jest w logiczną całość i bynajmniej nie rozłazi się bokami.

"Mangy Love" ma w dodatku wszystko, czego człowiek może nie lubić w tak zwanym AOR, czyli adult-oriented rocku, nieraz będącym synonimem wyprania z pomysłów, odcinania kuponików od dawnej sławy i co tam jeszcze robią podstarzali wielkoformatowi muzycy. Tymczasem Cass wszystkie te grzeszki przekuwa w zalety tak, że pozazdrościłby mu Tom Petty w najlepszym okresie kariery. Nawet pozornie tani saksofon i flet w "Laughter Is the Best Medicine" w połączeniu z jego wokalem znów, jak na starszych płytach, mocno przypominającym Elliotta Smitha, robią znakomitą robotę.

Nie wszystko tu jednak wygładzone i skrojone pod łatwą przyjemność słuchacza, bo teksty, jak ma w zwyczaju, McCombs napisał chropawe, nieraz mające zadrażnić, wytrącić ze strefy komfortu. Jak w przywołanych już: politycznym "Bum Bum Bum" traktującym o brutalności amerykańskiej policji, czy "Rancid Girl", w tekście której McCombs poniża pewną siedemnastolatkę, wyrzucając jej jaka jest niedobra i zepsuta.

Wszystko tu jest tak, jak trzeba. Doskonałe połączenie między easy listeningiem od strony muzycznej, a wcale nie błahą zawartością merytoryczną. Cass nadal jest też mistrzem aranżacji, chytrze tworząc pozór minimalizmu i jednocześnie składając kolejne muślinowe warstwy jedna na drugą, co pozwala na wielokrotny użytek i odkrywanie coraz to nowych smaczków. Nie ma tu szczególnych nowości, prędzej przelot przez klimaty wszystkiego co nagrał do tej pory po trochu. Co w jego przypadku wystarczy, by zsumowało się to w naprawdę, naprawdę znakomity album.

Cass McCombs "Mangy Love", Epitaph

7/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas