Recenzja Calvin Harris "Motion": Już tylko krok za Davidem Guettą

Tomek Doksa

Najpierw Dizzeego Rascala przestawiał na taneczne rytmy, potem Rihannie pomagał odnaleźć miłość, a dziś wysyła jasny przekaz Davidowi Guettcie. Jeszcze chwila, jeszcze momencik, i panowie zamienią się miejscami.

Okładka albumu "Motion" Calvina Harrisa
Okładka albumu "Motion" Calvina Harrisa 

"I created disco" - dumnie ogłaszał przed siedmioma laty na swoim debiutanckim albumie. Musiał się z tego mocno uśmiać David Guetta, który miał już wtedy na koncie trzy krążki i szykował się do kulminacyjnego punktu swojej kariery, czyli podbicia amerykańskiego mainstreamu. Jeśli ktoś może się tu tytułować królem disco, to na pewno tym kimś jestem ja - musiał myśleć, rozpisując już w głowie pomysły na album "One Love", ostatecznie wysadzany klubowymi hitami z udziałem pierwszoligowych gwiazd.

Harris zadania nie miał więc łatwego. Pod kątem rozmachu, Guetta ze swoją karierą zawsze był dwa kroki do przodu. Przebojów granych przez stacje na całym świecie też produkował znacznie więcej. Calvin jednak, choć nigdy Francuza na pojedynek nie wyzwał, konsekwentnie go gonił, na kolejne albumy zapraszając jeszcze więcej błyszczących gości i coraz bardziej idąc na kompromis, młodzieńcze ambicje godząc z popowymi potrzebami XXI wieku.

Ale tak blisko Guetty jak teraz jeszcze nie był. "Motion" to już krążek, pod którym David mógłby się nawet podpisać. Uwielbiane przez stacje radiowe chwytliwe bity, dyskotekowa energia i znane nazwiska to w końcu znaki rozpoznawcze Francuza. Paroma kawałkami Calvin gra mu wręcz na nosie, jakby chciał powiedzieć: siedem lat temu mówiłem serio, disco jest moje.

Śmiejcie się z Davidem jeśli chcecie, ale z nowej płyty Harrisa bije jasny przekaz - szkocki didżej dotarł w końcu do zaplanowanego przed paroma laty celu. Mówi się, że gwiazdą stał się dzięki Rihannie, a to przecież nieprawda. Nawet po współpracy z Riri, do tytułu wielkiej gwiazdy wciąż co najwyżej aspirował. Na szczęście dla niego, "Motion" wreszcie to zmienia.

I jakoś mało ważne, że żeby osiągnąć swój punkt przeznaczenia, Harris specjalnie się nie napracował. Postawił na sprawdzone już na swoich wcześniejszych płytach patenty i wyciągnął ręce po gości, którzy nie mogli go zawieść (Hurts, Haim, Gwen Stefani czy Ellie Goulding to w końcu samograje), ale trzeba mu też oddać, że doszlifował swoją muzyczną stylizację, jak nigdy wcześniej. Nie wiem co u Davida, ale na jego miejscu zdecydowanie przyspieszyłbym kroku.

Calvin Harris, Motion, Sony

6/10