Recenzja Bryan Adams "Shine a Light": Żywot Bryana
Paweł Waliński
Jaki prezent można zrobić sobie na 60. urodziny? Można kosiarkę do trawy kupić albo sweter w reniferki. Można pójść z żyjącymi jeszcze kolegami w tygodniowy cug. Można również wydać nową studyjną płytę.
W dodatku w chwili wydania "Shine a Light", sympatyczny Kanadyjczyk ociera się o kolejny jubileusz, a mianowicie czterdziestolecie pracy artystycznej, która zaowocowała czternastoma studyjnymi albumami. Poza tym od dwudziestu z górą lat jest weganinem, prowadzi działalność charytatywną, ratuje wieloryby i nadal pisze te ogromne refreny. Taki misio-pysio. Trudno nie lubić. Gorzej z tymi refrenami, bo tych z ostatniej płyty akurat da się nie lubić.
Poczynając od numeru tytułowego, w którym kompozytorsko swoje trzy grosze dołożył obecny już nawet w nowych modelach lodówek, nieskończenie irytujący Ed Sheeran. W efekcie tej, zapowiadanej jako coś wyjątkowego, współpracy dostaliśmy numer, na który w latach 90. Adams nawet by nie spojrzał. Ewentualnie sprzedał za grosze jakiejś aspirującej popowej starletce zza południowej granicy.
Wyjątkowo biednie wypada też współpraca z J. Lo. Kompozycja słaba, a zaaranżowana tak infantylnie, że wydaje się, że oto przenieśliśmy się nad kolorowy staw, gdzie pośród doo-wopowych uderzeń basu i szuwarów śpiewają nam animowane żabki.
Jennifer Lopez promuje film "Teraz albo nigdy"
"Part Friday Night, Part Sunday Morning" idzie tropem "Boys of Summer" Dona Henleya (posłuchaj!). Tylko dużo gorzej. Choć i tak to pierwszy promyk nadziei na płycie. "Driving Under the Influence of Love" to dobry staroszkolny rakenrol, ale materiału na przebój też w nim niewiele.
Dopiero jakby żywcem wzięte z AC/DC gitary "All or Nothing" sprawiają, że człowiek przestaje ziewać. Adams szybko jednak pozwala numerowi przekształcić się raczej w odpad z jakiejś sesji Journey, niż hiciora Australijczyków. Radę, i to bardzo, daje "I Could Get Used to This", ale... To najkrótszy numer na płycie, bo trwa poniżej dwóch minut i duet The Kills macha takich z pięć jeszcze przed śniadaniem.
Bardzo adamsowskie (a może raczej lennonowskie?) "Talk to Me" przypomina z kolei, że to właśnie ten facet dwadzieścia-kilka lat temu z mocą skunksa w rui, na długie miesiące znaczył wszystkie radiowe i telewizyjne listy przebojów ("Robin Hood", "Trzej muszkieterowie" anyone?). Najmocniejszy moment czeka nas jednak prawie pod koniec płyty. "Nobody's Girl". Numer napisany jak trzeba, z akcentami rozłożonymi jak trzeba, bardzo chwytliwym refrenem i bardzo w duchu starego Adamsa. Wręcz tego z epoki "Reckless". Adams mógł ograniczyć się tylko do niego. No, ale siedzieć cicho cztery lata, a potem wypuścić jeden kawałek trochę nie wypada. No i PIT wtedy skromniejszy.
Kolejna sprawa to brzmienie. Zaprawdę nie wiem, kto doradził Adamsowi tak ekstensywne używanie automatu perkusyjnego. Współczuję też Bobowi Rockowi (współprodukował większość numerów) ewidentnie postępującej starczej demencji, bo w dobie post-white-stripesowskich ansambli rockowych, które brzmią tak, że zęby same się słuchaczowi kruszą, wypuszczać rockową (no, pop-rockową) płytę brzmiącą tak nijako, sucho, kompletnie bez ognia, musi być objawem gerontologicznym. Jest słabo. Nędza księdza.
Bryan Adams "Shine a Light", Universal
3/10
PS W ramach promocji płyty "Shine a Light" Bryan Adams dwukrotnie wystąpi w Polsce. Koncerty odbędą się w Gdańsku/Sopocie (Ergo Arena, 21 czerwca) i Wrocławiu (Pergola, 22 czerwca).