Recenzja Brodka "Clashes": Piękno, piękno, piękno
Paweł Waliński
Chciałem dać jakiś zabawny tytuł: "Brodka niecnotka", albo coś w tym stylu. Ale posłuchawszy zawartości "Clashes" stwierdziłem, że kosmiczne faux pas by to było...
Od dziesięciu z naddatkiem lat pisze się w polskiej prasie i internetach, że ktoś tam, czy coś tam dogania Zachód. Męczyła i męczy mnie ta moda niezmiernie, bo bezlitośnie uwypukla (zasłużone, ale zawsze) narodowo-muzyczne kompleksy. W kontekście Brodki, poza powyższym, męczy mnie ciągłe pisanie o niej w tonie kopciuszym. Szczególnie, że sekundę temu sam prawie tej głupocie uległem. Bo nic w Monice kopciuszego nie ma. Żadnej historii o księciu, co kocmołuchowi przynosi pantofla, przeciwnie: historia Brodki to bodaj najbardziej w polskiej muzyce ostatnich lat dobitna historia o konsekwencji, talencie i, przede wszystkim, dziewczynie, która ma doskonale poukładane pod czapką, a sukienki nosi, bo artystyczne cojones uwierają ją w uda.
Jej "Granda" była sześć lat temu ogromnym sukcesem. Namiętnie słuchała tego gawiedź, zachwycali się fachowcy. Zasłużenie. Po takim sukcesie każda normalna artystka usiadłaby na laurowych listkach i czekała na tabuny zalotników, dając najwyżej do całowania pierścień. Tymczasem Brodka trzasnęła drzwiami, zrobiła zwrot o kąt rozwarty i nagrała płytę krańcowo od poprzedniczki inną. To nie nawet odwagi dowód, ale graniczącej z arogancją bezczelności. I nie przegrała, bo "Clashes" to w stosunku do "Grandy" album artystycznie o wiele lepszy. Przynajmniej dla fana rzeczy... okołofolkowych.
Pod producencką opieką Noah Georgesona (Grammy na koncie; Joanna Newsom, Devendra Banhart, Bert Jansch, Os Mutantes) w słonecznym L.A. powstał album sięgający do brzmień damskiej wokalistyki natchnionej dokonaniami Laurie Anderson, ale i choćby Terry'ego Rileya, którego Georgeson był podopiecznym. Po pięknym, jak wyjętym z dziecięcego horroru "Mirror Mirror" zaczynamy więc podróż w klimaty a'la Natasha Khan z Bat for Lashes ("Horses" aż nadto pachnie "Horse and I" owej), a później skręcamy ku monumentalnym brzmieniom, które rok temu pokazała światu Anna von Hausswolff, z oczkiem w parapetach puszczonym wręcz do wczesnego Dead Can Dance ("Can't Wait for War", "Funeral"), albo Susanny Sundfør ("Holy Holes").
W połowie płyty dostajemy za to zwrot ku rockowej garażówce, czy wręcz noise rockowi ("Up in the Hill", "My Name Is Youth"). I w tej stylistyce także Brodka broni się ze zręcznością mistrza ninja. Znać, że trawestując reklamę, niejeden Snickers został w studiu zjedzony. A że wokalnie potrafi też zabrzmieć ("Kyrie"), jak Marissa Nadler, mamy oto pierwszą w Polsce płytę, która całą okołofolkową stylistykę uprawianą w ostatnich latach na Zachodzie bierze do kupy. I to kreatywnie, a nie odtwórczo, dodatkowo podkręcając fantastyczne brzmienia znakomitymi kompozycjami.
Powiedzieć, że to świetny album, to jak nie powiedzieć nic. Nie przykładając nawet lokalnej miary, "Clashes" to płyta wybitna. Taka przez którą Brodka straci zapewne niemałe grono fanów, ale tych którzy zostaną pchnie ku muzyce ambitniejszej, poniekąd ich muzycznie wychowa. A nowych, choć mniej może licznych, pozyska. Mrok, nostalgia, piękno, piękno, piękno. Gratulujemy, Moniko, witamy na półeczce z podpisem "artyści wybitni". A zważywszy na monumentalizm takiego na przykład "Hamleta", dodam jeszcze "amen".
Brodka "Clashes", Play It Again Sam/Kayax/Mystic
9/10