Recenzja Bon Jovi "Burning Bridges": Ostatnie piosenki, jakie możecie sprzedać
Paweł Waliński
Jon Bon Jovi coś zagniewany. Niedawno pożegnał się z kolegą i współkompozytorem, Richiem Samborą, a teraz nie przebierając w ciosach, żegna się z wytwórnią Mercury.
Z Bon Jovi zetknąłem się w ostatnim dobrym dla zespołu momencie, a mianowicie gdzieś na wysokości "Keep the Faith". Gówniarzem będąc zakupiłem większość wstecznej kasetografii i wyuczyłem się co fajniejszych refrenów na pamięć. Tym gorzej było obserwować, jak zespół niby wymyśla się na nowo na "Bouce", a tak naprawdę obiera drogę ku artystycznym mieliznom i śmieszności wynikającej z udawania boysbandu, kiedy skończyło się już 40 lat. Gdzie dawniej była trwała, pojawiły się równie niepoważne golfiki, a w miejsce sleazowych elementów weszła taka cukierkowość, że gdyby nie został wokalistą rockowym, JBJ mógłby być pastorem, albo Willym Wonką.
I tak trwało sobie Bon Jovi do 2013, kiedy "wskutek nieporozumień osobistych" z zespołu odszedł drugi po Bon Jovim filar grupy, Richie Sambora. Jakie były to nieporozumienia - nie wiadomo do dziś. Wiadomo zaś, że "Burning Bridges" zawiera tylko jeden numer, w którym kompozytorsko udzielał się Sambora. Reszta była już na karku wokalisty. Nie jest to jednak zupełnie nowy materiał. Prędzej zestaw numerów powyciąganych z szuflad, które uprzednio skończone były w bardzo różnym stopniu. I to niestety mocno słychać.
Spójności na "Burning Bridges" szukać niepodobna. Zaczyna się fajną obietnicą zwrotu ku bardziej gitarowym klimatom ("A Teardrop to the Sea"), po których człowiek spodziewałby się, że mogą być efektem tego, że grupa współpracowała z gitarzystą Philem X (Rob Zombie, Alice Cooper, Avril Lavigne), ale chwilę potem pojawia się ciężki niby w zwrotce "We Don't Run" z refrenem, którego nie powstydziłby się niejeden nastoletni zespół emo (we współczesnym, potocznym rozumieniu "emo"). Potem robi się tylko gorzej. Bo następuje pochód piosenek z country'owym korzeniem, wyraźnie idących w pop rocka. Takie "Saturday Night Gave Me Sunday Morning" jest tu doskonałym przykładem. Umpa, umpa, rockopolowa melodyka - jedyne, co w tym numerze dźwiękowo nie krzywdzi to pasaż przed drugim refrenem. Podobnie w "We All Fall Down" - słaby, wysilony numer z głupkowato-naiwnym tekstem "ku pokrzepieniu serc". Potem straszna balladka "Blind Love". Cokolwiek fajnego dzieje się dopiero w "Who Would You Die For", które brzmi jakby produkujący płytę John Shanks i Bon Jovi ściągnęli go żywcem z "Raingods with Zippos" Fisha z 1999 roku. I może dlatego się broni. Opera mydlana trwa w "Fingerprints", które jest fajnie skomponowane, ale rozciągnięte do 6 minut traci kompletnie sens. "Life Is Beautiful" to znowu ściganie się z młodymi country-popowymi wykonawcami i taki muzyczny głupek-wesołek. Dobry, bo powracający do rockowych korzeni jest "I'm Your Man".
Najciekawszym z kolei numerem jest ostatni - tytułowy. Kretyńsko prostacka polka, w której Bongiovi rozdaje ciosy wytwórni Mercury, wyśpiewując "do widzenia" w kilku językach i śpiewając "że to ostatnia piosenka, jaką będą mogli sprzedać" i że pali rzeczone mosty. Tekst mocny, nawet jak na osobistą vendettę i tłumaczący może, że to właśnie dla wywiązania się ze zobowiązań wobec Mercury, Bon Jovi wydali tak niedobrą, kompletnie nie mającą artystycznego sensu płytę studyjną skleconą z tego i owego. Pełnoprawna studyjka z zupełnie nowym materiałem, jak zapowiadają, za rok. Tymczasem "Burning Bridges" na szczęście możecie zignorować.
Bon Jovi "Burning Bridges", Universal
4/10