Recenzja Björk "Utopia": Wszystko jest pełne miłości
"Wszystko jest pełne miłości" - śpiewała 32-letnia Björk w utworze kończącym jej trzeci w dorosłej karierze solowy album "Homogenic". Dwadzieścia lat później, po wielu latach artystycznych i prywatnych zawirowań, jej nie-do-końca-miłosna pieśń roztacza się przez 14 osobnych ścieżek. Nie są one bez wad, ale bronią się wystarczająco.
Jeżeli ktoś by mnie zapytał, czy Björk jest genialną artystką nieustannie poszukującą nowych środków wyrazu i wijącą się między stylistykami niczym aktorka teatru awangardowego, czy też zaledwie osobą pogrążoną w artystycznym szaleństwie, której zwyczajnie się udaje, nie umiałbym jednoznacznie odpowiedzieć. Obok absolutnie genialnego "Post", które idealnie odnajduje równowagę pomiędzy awangardowym wyzwaniem a popową przystępnością, w jej dyskografii znajduje się przecież "Biophilia", która była tym jednym niepotrzebnym krokiem do przodu. Na szczęście wraz z wydaną w 2015 roku "Vulnicurą" islandzka wokalistka wróciła na właściwe tory, stawiając znowu na bardziej piosenkowe (oczywiście w swojej wykręconej wersji) patenty.
"Utopia" jest jednocześnie przeciwieństwem oraz kontynuacją poprzedniego albumu. Przeciwieństwem z tej perspektywy, że wokalistka poprzednio traktowała o rozpadzie związku, kiedy na nowym albumie zdaje się już być wyleczona z traum i otwiera się na miłość, jak zresztą śpiewa w "The Gate". Owocuje to o wiele większą dawką nadziei przemawiającej z poszczególnych utworów. Kontynuacją, bo ponownie współpracownikiem Islandki został wenezuelski producent Arca. Tym razem jego rola była o wiele większa niż przy okazji poprzedniej płyty, ponieważ o ile wtedy dołączył do Björk, gdy ta już miała napisane wszystkie piosenki, tym razem od początku brał czynny udział w rozplanowywaniu albumu oraz tworzeniu kompozycji.
Słychać doskonale wkład Arci w produkcję: całość wybrzmiewa bardzo blisko, niemal agresywnie, miejscami jest wręcz przekompresowana, a część dźwięków porusza się w zasadzie na granicy przesterowania. I cóż, może to gryźć ucho. Takie podejście do brzmienia kontrastuje mocno z delikatnością wokalu samej Björk, wszak ta mimo swoich 52 lat dalej brzmi tak samo dziewczęco jak w latach 90. I równie kontrowersyjnie prowadzi swoje partie, co szczególnie słyszalne jest w "Courtship", gdzie trudno usłyszeć jakiekolwiek zasady. Orkiestrowe flety idą tu swoim tempem, a charakterystyczny, leniwy śpiew Björk swoim, przy czym nie za bardzo chcą współfunkcjonować. Na dodatek autorka "Utopii" jak zwykle bardzo stara się zataić niedociąganie części dźwięków - najczęściej z dobrym skutkiem, bo dla mniej wprawnego ucha jest to trudne do wyłapania, ale niestety występuje. Przez takie momenty, których na "Utopii" jest jeszcze kilka, artystka potrafi być nieco nieznośna.
Czym więc najnowszy album Björk urzeka? Na pewno atmosferą - niespokojną, ale nie odrzucającą; melancholijną, ale pełną nadziei na przyszłość. Fundamentem kompozycji są tu wspomniany wcześniej partie widniejącego nawet na okładce fletu oraz harfa. Kompozycje nikną dzięki temu w cudownym oniryzmie (przede wszystkim niesamowicie rozmarzone, delikatne "Blissing Me" stanowiące prawdopodobnie najmocniejszy cios z całej płycie - posłuchajcie jak we wstępie Björk doskonale zgrywa się z harfą) lub nabierają filmowej wręcz monumentalności (m.in. "Tabula Rasa", "Saint" oraz tytułowa "Utopia").
Arca przynosi ze sobą dekonstrukcję, wprowadzając do pozycji elektroniczne motywy - w rozpoczynającym płytę "Arisen My Senses" instrumenty rozbijają się o nieregularnie wyskakujące bębny niczym szyby muskane ciężkimi kamieniami. W większą abstrakcję popada "Body Memory", które brzmi niczym ciągła próba usankcjonowania właściwej melodii utworu, podróżując od fletów czy gregoriańskich chórów przez mniej lub bardziej identyfikowalne field recordingi po pulsacyjny bit. "The Gate" przemienia niespodziewanie filharmoniczne partie w nisko schodzący bas, prowadzony glitchującymi perkusjonaliami, by w pewnym momencie z podbić Björk tworzyć kolejne warstwy ambientowe, a następnie zostawić je same sobie.
Czasem bywa spokojniej, jak w "Features Creatures", w którym śpiew Islandki uzupełniony jest jedynie przez syntezatory nasuwające skojarzenia z wiatrem przebijającym się przez otwory w drzwiach i oknach. Nacisk zmienia się nieustannie, bo w "Losss" - mimo pozornego chaosu - nacisk kładziony jest przede wszystkim na melodię. Ale już w "Sue Me" to industrialowo prowadzony, przesuwający rytm stanowi podstawę.
Na "Utopii" dzieje się dużo i fakt, bywa to męczące. Nie pomaga w tym długość płyty, bo 71 minut to najwięcej w historii całej dyskografii Björk. Przez to trudno dzieło islandzko-wenezuelskiego tandemu strawić za pierwszym razem. A mimo wszystkich wad, to album udany: szczególnie jako doznanie. Kto wie czy nawet nie bardziej niż "Vulnicura". Może to ta przemawiająca za nim zmysłowość? Może poczucie obcowania z tym surrealistycznym, kolorowym światem Björk, który maluje się niczym krajobraz po burzy, nad którym widnieje tęcza? Nie do końca potrafię to określić, ale na pewno warto tego doświadczyć.
Björk "Utopia", Mystic Production
7/10