Recenzja Big Cyc "Jesteśmy najlepsi": Jak to w polskim kabarecie...

Paweł Waliński

...czyli dowcip wysilony, a śmiech tylko z racji, że zapłaciliśmy za bilet.

Okładka płyty Big Cyc "Jesteśmy najlepsi"
Okładka płyty Big Cyc "Jesteśmy najlepsi" 

Big Cyc dawniej funkcjonowali jako dyżurni prześmiewcy III RP. Wszyscy pamiętamy "Makumba ska", czy piosenkę, jaką nagrali do czołówki "Kiepskich" i parę innych numerów. Wszystko to było fajne, kolorowe, podrasowane błazenadą Skiby, któremu pamiętało się jeszcze działalność w ramach Pomarańczowej Alternatywy. Z tym, że dowcip ewidentnie się zużył, sieć oferuje tyle heheszków i śmiesznostek, że chłopaki z Big Cyca kompletnie nie są w stanie dotrzymać współczesności kroku.

Tytuł "Jesteśmy najlepsi" w tym kontekście brzmi bardzo autoironicznie (załóżmy, że to zamierzona autoironia), szczególnie że zawartość płyty najlepsza nie jest (to eufemizm). Muzycznie niby różnych klimatów jest wiele, bo mamy do czynienia i ze ska, i rockabilly, i 77-punkiem. Ale co z tego, jeśli numery są zwyczajnie bardzo słabe, zupełnie bez jakiegoś konkretnego groove'u, w dodatku nawet w kontekście punkowym, prymitywne i tępawe. Nie jest też żadną absolutnie nowością, że muzycy Big Cyca nie są wirtuozami - zawsze chodziło im o podany w przyjemnych i niewymagających okolicznościach muzycznych dowcip. Z tym, że poziom dowcipu, jaki serwują jest wyraźnie poniżej uśrednionego poziomu przeciętnego forum z memami. Przykładem może być tu komentujący w niby-zabawny sposób zagadnienia rodzimego show biznesu "Nic mnie to nie obchodzi". Kompletnie bez wyrazu są takie utwory, jak "Ja chcę leżeć", czy "Słuchawki".

Światełko w tunelu pojawia się dopiero w numerach, w których panowie starają się być poważniejsi, jak choćby "Afganistanie" albo "Nie mogę spać", gdzie Big Cyc odwołują się do zanurzonych w kontestacji i proteście korzeni muzyki punkowej. Ale i to - szczególnie tekst - nie jest produkcja najwyższych lotów. Co sprawdzało się dwie dekady temu, współgrało z polskim bieda-kapitalizmem o obliczu straganów-szczęk, handlu kasetami z łóżek polowych, paszportów "Polsatu" i "Disco Relaksu", dzisiaj nie ma praktycznej racji bytu. Inna rzecz, że Dżej Dżej swoim wokalem potrafi dorżnąć każdy numer. Big Cycom kompletnie brakuje polotu spod znaku Braci Figo Fagot, których można lubić, lub nie, trudno jednak odmówić im inteligencji i nawet już nie ułańskiej, ale wręcz ubeckiej fantazji.

Jasne, że można do tych facetów czuć tak sympatię, jak i - przede wszystkim - nostalgię. Sęk w tym, że na tych dwóch emocjach nie mają szans daleko ujechać. Nie ma hecy, jest nuda. Zupełnie jak w polskim kabarecie z okolic Marcina Dańca, czy Ani Mru Mru - zaśmieje się facet w średnim wieku z wąsem ubrudzonym musztardą, którą dostał chwilę temu do kiełbasy sprzedawanej na Mazurskiej (czy jakiejkolwiek innej) Nocy Kabaretowej. Bo kto inny zaśmieje się z refrenu w stylu "Życie jest jak gówno na kole / raz jesteś an górze, raz na dole". Spoko, sam lubię humor fekalny, ale jeśli powyższe jest największym wzlotem, na jaki stać Big Cyca, to może nie warto się dalej oszukiwać, że w graniu muzyki jest jakikolwiek sens i zająć się czymkolwiek innym? Bo na takie "hece" najzwyczajniej w świecie szkoda prądu w studiu nagraniowym. Lepiej już, żeby płynął przez pastucha gdzieś na kompletnym wiejskim zadupiu.

Big Cyc "Jesteśmy najlepsi", Lou & Rocked Boys1/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas