Recenzja Andrzej Piaseczny "Kalejdoskop": Jarmarczne wzruszenia
Paweł Waliński
Ruchome piaski, a w nich Piasek. Po szyję. Jeszcze się szarpie, jeszcze walczy. Ale daremne trudy...
Nie ma Andrzej Piaseczny szczęścia do repertuaru. Od czasu debiutu solowego ("Piasek", 1998 r.) nagrywał wyłącznie bardzo złe albumy, co apogeum osiągnęło dwa lata temu przy okazji skomponowanych przez Seweryna Krajweskiego "Zimowych piosenek". Owe nie były już nawet ryciem w piasku na dnie, ale organoleptycznym badaniem kilku kolejnych mineralnych warstw. Mimo to ostatnie płyty Piaska rozchodziły się jak świeże bułeczki, co jakieś tam świadectwo naszemu społeczeństwu wystawia. Nowa płyta to tylko kolejny dowód, że artystycznie Piaseczny (którego osobiście lubię i strasznie przykro mi, że dzieje się, jak się dzieje) jest już kompletnie wykolejony i nie ma nawet cienia wizji, co ze sobą począć.
Na płytę składają się dwie premierowe kompozycje, a poza nimi covery piosenek, o których Piasek mówi, że bardzo żałuje, że to nie on je nagrał, plus po jednym numerze z repertuaru Mafii i jego własnego solowego katalogu. Wszystko nagrane z rozmachem, w Amsterdamie, z towarzyszeniem liczącej sobie 50 osób Metropole Orkest, z którą nagrywali choćby Ella Fitzgerald i Bono. Wszystko to składa się na kompletnie niepotrzebnie przearanżowaną płytę, na której - skądinąd umiejący przecież śpiewać - Piasek kastruje z fajności i emocji klasykę polskiego popu sprzed dwudziestu (i mniej) lat.
Na trackliście znajdziemy wiele dziwactw. "Santanę" Kayah zrobioną, jakby Carl Orff zachorował na wodowstręt i nie mógł opanować złości pisząc partyturę. "Ostatniego" Edyty Bartosiewicz, piękną balladę, która w wersji Piaska nadaje się najwyżej do konsumpcji kotleta de volaille w późno-peerelowskiej dansingowni. "Zanim zrozumiesz" Varius Manx zrobione tak, żeby przypominało "Shape of My Heart" Stinga, które może najwyżej śmieszyć. Udało się zepsuć również "Scenariusz dla moich sąsiadów" Myslovitz, przy którym zacząłem zastanawiać się, czy Piasek w ogóle rozumie o czym to piosenka. Szczyt absmaku osiągnąłem chyba jednak przy okazji "Listu" Heya, gdzie cały dramatyzm, pustkę i chłód wykonania Nosowskiej zastąpiono eurowizyjnym, pełnym patosu szmelcem. Albo przy nim, albo przy następnym utworze - mafijnym "Ja (moja twarz)". Uszom nie wierzę, jak można tak koncertowo położyć dobry numer, którym ongiś zaczęło się karierę. Dobrze (warunkowo - tj. na tle mierności reszty materiału) brzmi tu może tylko "Sam o sobie samym" Gawlińskiego (jeśli by wyjąć tragiczne rozwiązania w sekcji rytmicznej), albo "Do kołyski" Dżemu.
"Kalejdoskop" to płyta nieskończenie wulgarna. Pozbawiona gustu, smaku, epatująca tanimi wzruszeniami i wydumanym blichtrem. Blichtr to jednak nie złoty, a tombakowy. Patosu tu tyle, że Piasek na koncertach ją promujących mógłby nosić husarskie skrzydła, skrapiać widownię wodą święconą i defekować złamanymi serduszkami. To kolejny dowód, że sprawność techniczna - nawet najwyższych lotów - tak wokalisty, jak i muzyków towarzyszących, nie zastąpi polotu. To płyta emocjonalnie mieszcząca się gdzieś między "Rozmowami w toku", a "Tele tygodniem". Jarmark zajechał do wsi, gawiedź się cieszy. Album szkaradny, nie do zniesienia. Dramatycznie zły. Trzymajcie się od niego z daleka.
Andrzej Piaseczny "Kalejdoskop", Sony Music Poland
3/10