Recenzja Agnieszka Chylińska "Pink Punk": Noc z kacem na sortowni odpadków
Paweł Waliński
Mawia się, że coś pasuje jak kwiatek do kożucha. I nawet jeśli kożuch to z alpaki chowanej na buraczanych wysłodkach, a kwiatek drogocenny, nie jest to epitet pozytywny.
"Na poprzedniej płycie, 'Forever Child', umierałam z rozpaczy, leżąc na deskach. Płyta 'Pink Punk', to moment, kiedy wstałam i z histerycznym śmiechem postanowiłam biec... przed siebie" - komentowała swoje nowe wydawnictwo sama artystka.
Słuchając "Pink Punk" zdaje się, że to trochę jak z psem, który biec zaczyna przez sen, a po wybudzeniu, nieogarnięty jeszcze, bieg ów kontynuuje, kończąc na najbliższej ścianie. Bieg dosyć przypadkowy, z nieczytelnym kierunkiem, w trakcie którego Chylińska próbuje złapać za ogon co najmniej o kilka srok zbyt wiele.
Album otwiera "Mam zły dzień". Zrazu słychać, że panowie Bartek Królik i Marek Piotrowski, którzy odpowiadają tu za kompozycje (i produkcję - bardzo akurat dobrą) postanowili zagrać na teoretycznych atutach Chylińskiej i zrobili jej numer rozpięty między co lżejszymi momentami kalifornijskiego pop-punka a nieznośnym dramatyzmem Hole. A w teledysku realizatorzy kazali jej jeździć na dziecięcym rowerku i pokazywać język, żeby się kojarzyło z "I Don't Wanna Grow up" Waitsa (zobacz klip w serwisie Teksciory.pl!).
"Haj i sztos" (sprawdź w serwisie Teksciory.pl!) to z kolei generyczne, ciągnięte basem indie, do którego artystka growluje (bo nie śpiewa już), jak - nie przymierzając - Glen Benton w Deicide, albo jaki inny Nergal. Rozdźwięk między jednym a drugim jest, mówiąc delikatnie, pocieszny. Choć numer sam w sobie niby fajny. W "Szoku" to już w ogóle udajemy, że jesteśmy Discharge czy innym Hellbastard i że mamy rok 1982... I tu nagle przychodzi "Schiza" i jasne staje się, na ile szczery jest cały uprzedni punkowy brud. Ot, balladka jaką w swoich najgorszych latach panowie z Aerosmith mogliby napisać przez sen.
Agnieszka Chylińska w Libiążu (17.06.2018r.)
"Oj!". Jasne - jak się w tytule dało "punk", to i "oi!" trzeba gdzieś upchnąć. I jasne, że wymienione gatunki to nie tuba muzycznego wyrafinowania. Ale takie indie-tatarata, to prędzej pod prysznicem. W "Śmie(r)ciu" ["Śmieciu" z ozdóbką - red.] mamy już Illusion na pełnej petardzie. A nawet Illusion z aspiracjami do wczesnej Sepultury. Wreszcie w "Psim życiu" (sprawdź w serwisie Teksciory.pl!) Chylińska jakiś śmiertelny grunge wbija nam w serce, żeby zaraz potem strzelić muzyką a'la Bracia Cugowscy ("Utopie"). Layne Stayley tak się w trumnie obraca, że wióry idą.
Tymczasem w tekstach, jak w reklamie producenta mebli: otworzyła się szuflada na dynksy, przydasie, wichajstry, tentegi. Łatwo było się śmiać z Marii Peszek, że miała depresję w luksusowym hamaku w Azji. Z Chylińskiej można podobnie: jest osobowością telewizyjną, nagrywa platynowe płyty, więc kasa się zgadza. W dodatku jest matką. A w tekstach albo totalna depresja, albo maksymalny wku*w, albo nastoletni angst jak u luminarzy post-punka. I wszystko jak z online'owego generatora zagniewanej poezji. Potencjał heheszkowy jest w tym na pewno.
I tak to właśnie brzmi. Jak noc z kacem na sortowni odpadków. Bo jakkolwiek pojedyncze numery może i dają radę, to sklejenie płyty z takiego "bogactwa" wydaje się jakimś pijackim amokiem. Jak kto w hipermarkecie popadnie w fantazję i pilarki położy na rybach, a nabiał poutyka między kostkami toaletowymi, to to nie jest pokazówka, że się ma wielkie horyzonty, że się umie w erudycyjne zabawy Johna Zorna z Naked City, tylko to bajzel jest po prostu. Albo zabieg celowy, cyniczny. No, ale nie chciałbym przesądzać na niekorzyść.
Nie, że nie ma tu plusów. Kilka numerów jest naprawdę dobrze napisanych. Produkcja, jak już wspominałem - miodzio. Wokalnie też Chylińska nadal jest nadwiślańską potęgą. Szkoda tylko, że te wszystkie strzały to na postrach/wiwat (niepotrzebne skreślić), a kompletnie nie do celu.
Agnieszka Chylińska "Pink Punk", Warner Music Poland
5/10