"Cold Lake" i "St. Anger" razem wzięte, pijana dyskoteka, "Illest Divine Anus" - to tylko niektóre z obraźliwych porównań i niewybrednych epitetów swoistego antyhajpu, z jakim większość fanów przyjęła jedną z najważniejszych premier ostatniego dziesięciolecia w świecie muzyki metalowej. Czy na "Illud Divinum Insanus" z Morbid Angel, ojcami amerykańskiego death metalu, jest rzeczywiście aż tak źle?
Na "Owym boskim szaleńcu", pierwszym longplayu Morbid Angel z grającym na basie wokalistą Davidem Vincentem od czasu wydania albumu "Domination" (1995), a zarazem pierwszej od ośmiu lat płycie ikony florydzkiego death metalu, formacja Treya Azagthotha bez wątpienia poddaje swoich dotychczasowych wyznawców najcięższej z prób. Dla hermetycznej społeczności deathmetalowych purystów jest to z pewnością smutny upadek jednego z ostatnich goliatów ekstremalnego metalu. Kilkuletnie podkręcanie atmosfery wokół następcy albumu "Heretic" (2003) - który do najlepszych też raczej nie należał - obecną frustrację tylko spotęgowało. Kpiną z fanów bym tego jednak nie nazwał.
"Co nas nie zniszczy, to nas wzmocni" - grzmi w skrojonym na mroczne stadiony hymnie "I Am Morbid" Vincent, z nadzieją skłonienia fanów do wspólnego śpiewania, co przy "przebojowym" charakterze utworu ma szansę powodzenia, jednak tylko przy założeniu, że wśród miłośników Morbid Angel, na sali znajdzie się wystarczająco duża grupa admiratorów holenderskiego Gorefest z okresu ich wycieczek w stronę rozhuśtanego rock and rolla. Jako członek tego grona, tragedii nie widzę. Gorzej z resztą.
O ile w otwierającym album, i jak się zdaje aspirującym do miana regularnej kompozycji, brzmiącym filmowo wprowadzeniu "Omni Potens", tytułowa wszechmoc tytanów death metalu budzi jeszcze podziw, o tyle w następującym po nim "Too Extreme" wywołać może już tylko trwogę. Zbyt ekstremalni? Tylko na co? Z pewnością nie na industrialno-rockową imprezę u Ala Jourgensena lub Roba Zombie, numer wypada bowiem niczym odrzut z pożegnalnej sesji Ministry, tudzież zapomniany plik z komputera chłopaków z Aborym. W kategorii prowokacji - mistrzostwo świata. Obawiam się jednak, że nie o to chodziło.
Podobnie bolesny uścisk w kroczu czeka nas również w - niestety najdłuższych, bo aż 7-minutowych - "Destructos Vs. The Earth" i "Radikult". Pierwszy - przefiltrowany przez aggrotechników z Combichrist - to, nie przymierzając, dark electro spod znaku Skinny Puppy, pasujące bardziej na płytę Skandynawów z The Kovenant i Deathstars lub eksperymentalną EP-kę szwajcarskiego Samaela do spółki z The Prodigy. Po chwili ciszy - dokładka: maszynowy cybergrind w nurcie dźwiękowych ultrasów z Agoraphobic Nosebleed. No pasaran!
Drugi ze wspomnianych utworów to z kolei, wypisz wymaluj, Marylin Manson pod pachę z Wednesday 13 - podobieństwo do "The Beautiful People" Mansona (rytm, szepty) na miarę plagiatu "Express Yourself" Madonny, który w "Born This Way" popełnić miała niedawno niejaka Lejdi Gagą zwana. "We're living hardcore and radical" - przekonuje tu Vincent, choć ja słyszę raczej "Na złość mamie odmrożę sobie uszy". A rób co chcesz!
Powrotem w rozpoznawalne ramy death metalu są na szczęście szybkie "Existo Vulgoré", "Blades Of Baal" (choć i one, bez urazy, wypadają jak słabsze dokonania naszego Vadera) oraz znany od dawna "Nevermore" - największa perła w całym zestawieniu - w których wreszcie robi się trochę miejsca dla genialnej gitarowej aberracji Azagthotha i perkusyjnych popisów zwerbowanego tymczasowo Tima Yeunga (wyjąwszy nieco zbyt nachalnie triggerowane stopy). Całość produkcji, jak na Morbid Angel, pozbawiona piachu i nad wyraz czysta - co dla jednych zaletą, dla innych wadą.
Udanym nawiązaniem do kultowego "God Of Emptiness", "Hatework" i "Where The Slime Lives" jest jeszcze złowrogi "10 More Dead" i galerniczo-posępny, naprawdę niezły "Beauty Meets Beast", a także wieńczący album "Profundis - Mea Culpa" - zwłaszcza wokalnie, bo całościowo wypada trochę niezborne.
Reasumując, sytuacja nie wygląda za wesoło, a próba zespolenia ostatnich fascynacji Azagthotha muzyką elektroniczną z familijnymi przedsięwzięciami Vincenta w rockowo-industrialnym zespole Genitorturers, wyszła raczej średnio. Dwa konkrety, trzy średniaki i jeden stadionowiec, to jednak trochę za mało. Może właśnie dlatego na "Illud Divinum Insanus" w słusznym akcie ekspiacji frontman Morbid Angel żegna nas słowami "Każdą winę wezmę na siebie / Mea culpa, mea, mea culpa". Odkupienie win może nie być jednak tak łatwe.
4/10