Piernikowski "The Best of moje getto": Z żył i ścięgien [RECENZJA]
Wyprawa do wnętrza Piernikowskiego to ekspedycja w inny wymiar. Emce specjalnej troski gryzie beton, ale podczas fascynującego, niezwykle obsadzonego słuchowiska nie traci ani zębów, ani serca.
Podchodziłem do tego albumu z dużą nieufnością. Wszystko przez Syny - duet z Etamskim/1988, dla Piernikowskiego źródło mikrosławy i przyczynek do recenzenckich peanów. Zawsze odbierałem ten zespół (muszę sprawdzić, czy odbieram nadal) jako rodzaj hucpy, niezrozumiałą zabawę zblazowanych artystów. No bo jeżeli masz możliwość jeżdżenia czym tylko chcesz i gdzie chcesz, to czy pakujesz się w dużego fiata, żeby śmigać nim po blokowiskach?
Synowskie wokale brzmiały jakby ktoś postanowił emulować najpaskudniejszy polski rap lat 90., który z pewnością chciałby być wtedy lepszy, tylko nie umiał. Raczej nie parodia, bo czuć sentyment do czasów, w których artysta w końcu zaczynał, ale może pastisz albo nawet dekonstrukcja? No i właśnie, wchodzimy od razu w akademicką dyskusję osób głaszczących hip hop przez rękawiczkę, badających go w laboratoriach po pobraniu próbki pipetą. Dunin-Wąsowicz pewno się zachwycił, ja nie kupowałem ani języka, ani poczucia humoru, a połączenie pohukiwań Piernika z intensywnością - samej w sobie znakomitej - produkcji 88 dawało twór niezwykle hermetyczny, nieznośnie sekciarski.
Pierwsze zetknięcie z "The best of moje getto" to jak haust zimnego, czystego powietrza po kiblowaniu w dusznej piwnicy. Wreszcie nie trzeba tu fakultetu z duchologii i playlisty czterdziestolatka na której Siekiera, Wu-Tang i cLOUDDEAD grają pierwsze skrzypce. Szaman Piernikowski oprowadza po mokrych, betonowych lasach jak Gural, ale nie ma ze sobą zbioru przygotowanych cytatów, a przede wszystkim nie ma potrzeby tłumaczenia wszystkiego krok po kroku, setkami wersów. Po co gadać, kiedy idzie poczuć. Ze słuchaczami się nie pieści, z dźwiękiem już trochę tak. Jest tu patos, potężne filmowe melodie, których żadna ironia nie zepsuje ani nie osłabi. Głos wokalisty nie grał jeszcze tak dobrze i jako instrument, i jako przekaźnik. Po rozgęszczeniu atmosfery, widać, że ktoś tu przyszedł "j***ć się z uczuciami", nie przyaktorzyć.
Drugi odsłuch przywodzi obraz świetnie zbilansowanej płyty kontrastów. Od wejścia czuć jednocześnie błogość i podskórne napięcie, witalność i trupiość. To jest z klatki obok i z żył i ścięgien autora. Z kosmosu i z serca puszczy. Na shintoistyczną krainę "Dobrych duchów" z góry patrzy nekromanta, aż idzie zrozumieć, czemu Kacha Kowalczyk tak przeklina. Wrogi łomot perkusji w "Horyzoncie" równoważy niezwykle estetyczny wokal Moniki Brodki. Natłok basu w "Drive by" staje się znośniejszy, gdy uchwycić się tych kilku ładnych, powtarzanych z uporem dźwięków, jakby granych na cymbałkach dziecięcą ręką. Zimna fala rzadko wcześniej była tak ciepła jak w kawałku tytułowym. Zakwaszony idiolekt ustępuje w "Salce" miejsca zabawnej, czytelnej narracji pozwalając jeszcze zmieścić się Hadesowi. A "Białas chciałby"? To jest jakiś nafaszerowany brzmieniami TR-808, psycho smooth jazz z niesamowicie filtrowanym wokalem. Świeża rzecz.
Kolejne podejścia to jest już coś zbyt irracjonalnego, żeby ubrać to słowami. "Święty Monsanto, s*****synu jedz to". Jest srogo modyfikowane i będzie smakować lepiej niż LSO, Hewra i im podobne twory, które rozpoczęły modę na dziwne, odjechane, ćpuńskie, każące słuchaczom rapu patrzeć na Piernika łaskawszym okiem. Przyrządzone zostało bardziej świadomie i cóż, z większą wrażliwością. Aha, i tak wykorzystanego autotune'a jeszcze nie było. Fascynujące słuchowisko.
Piernikowski "The best of moje getto", Asfalt Records
8/10