Piękna wydmuszka
Łukasz Dunaj
The Mars Volta "Octahedron", Universal
Wczorajsi wizjonerzy rocka progresywnego stają się coraz bardziej przewidywalni. Nawet kiedy robią pozornie nieprzewidywalne rzeczy.
The Mars Volta nie dają za sobą zatęsknić. Od 2003 roku, od czasu porywającego debiutu "De-Loused in the Comatorium", wydają albumy z regularnością godną lepszej sprawy - właśnie ukazał się piąty. Poprzedni krążek Amerykanów "Bedlam in Goliath" stanowił monolityczną, intensywną nawałnicę dźwięków. Trwał ponad 75 minut i miał prawo zmęczyć. Jakby w reakcji na wyczerpujący charakter tamtej płyty, The Mars Volta proponuje nam dziś materiał semi-akustyczny. Bo wbrew zapowiedziom, akustycznym nazwać go nie sposób...
"Octahedron" to osiem w większości spokojnych, lirycznych kompozycji. Na czele z singlowym, ujmującym prostotą "Since We've Been Wrong" czy równie nastrojowym "Copernicus", z ciekawą elektroniczną pulsacją w tle. Dużo się pisze, że to najłagodniejszy album w ich dyskografii. Dużo w tym prawdy, choć już przecież na "Amputechture" liryzm przeważał nad szalonym rozpasaniem, szczególnie charakterystycznym dla "Frances the Mute".
To dopiero połowa recenzji, a wymieniłem już tytuły wszystkich poprzednich płyt formacji Omara Rodrigueza Lopeza i Cedrica Bixlera Zavali, bo "Octahedronu" nie da się ocenić w oderwaniu od tego kontekstu. Jest kolejnym elementem tej samej układanki. Możemy mieć mniej puzzli w pudełku niż poprzednio, ale cel jest ten sam - na końcu ma powstać barwny, frapujący obrazek. Szkopuł w tym, że ta zabawa robi się już lekko nużąca.
Album skrzy się od wyrafinowanych, efektownych zagrywek. Chwilami jest uroczo jazzujący (w rozumieniu Mahavishnu Orchestra), tu i tam zapachnie duchem Santany z lat 70. czy nawet Earth, Wind & Fire. Nie brakuje także odniesień do progrockowych gigantów sprzed trzech dekad, ze wskazaniem na gitarową szkołę Roberta Frippa. Nie ma w tym już jednak ani psychodelicznego ognia "Drunkship of Lanterns", ani piękna "The Widow", żeby wspomnieć pamiętne wzloty sprzed kilku lat. Najlepsze wrażenie robi bodajże ostatni w zestawie "Luciforms" - złowieszczo narastający, rozbudowany do ponad ośmiu minut, a w finale lekko kakofoniczny. Ale to też już było, w nieco innej konfiguracji dźwięków.
Pozostał recykling. Niezwykle efektowny, nadal jedyny w swoim rodzaju, ale jednak recykling. A może by tak wskrzesić na moment At The Drive-In? Ekscentrycznym liderom The Mars Volta przydałby się przynajmniej dwuletni reset przed kolejną płytą.
6/10