Peja/Slums Attack "Ricardo": Dolce vita [RECENZJA]
Krzysztof Nowak
Bez dwóch zdań: Peja i Magiera to tak dobrana artystycznie para, że może wypuścić jeszcze i dziesięć krążków, a po ostatnim z nich mało kto powie, że nie wyszło w porządku. Warto jednak zastanowić się, czy aby ta formuła twórcza nie stała się dla obu legend aż nazbyt bezpieczna i zbyt przewidywalna dla słuchaczy.
To oczywista oczywistość, ale ważne, by wybrzmiała: rok 2018 to kolejny przełom w długowiecznej karierze poznańskiego rapera. To właśnie wtedy, dokładniej w grudniu, pojawił się materiał "25 godzin", który - jak się okazało - był zwieńczeniem poszukiwań nadwornego producenta po burzliwym rozstaniu z DJ-em Decksem. Produkujący "Remisję" (czyli poprzedni krążek) Brahu usunął się w cień, a do głosu doszedł przeżywający kolejną młodość Magiera, co było zresztą dość logiczną konsekwencją działań tej dwójki w dawniejszych czasach.
Od tamtej pory obaj panowie ani na moment nie zwolnili tempa, wypuszczając razem przez ostatnie dwa i pół roku aż pięć płyt. Po tym rozpędzeniu wydawniczym nie widać jednak zbyt alarmujących znamion branżowego cynizmu - wszystkie ruchy muzyczne tych dwóch udowadniają, że mamy do czynienia z niesłabnącą zajawką, niegasnącą ambicją i zakochiwaniem się na nowo każdego kolejnego poranka w dźwiękach. A biznes? Wiadomo, on w tym wszystkim odgrywa swoją rolę, lecz zdecydowanie nie jest ona pierwszoplanowa.
Nie da się jednak ukryć, że wypuszczenie tylu materiałów w tak krótkim czasie niemal zawsze musi mieć swoje konsekwencje. Tym bardziej jeśli ich autorem jest weteran, który pojawił się w środowisku jeszcze w latach 90., pozostaje płodny twórczo i stawia bardziej na treść niż formę. Jasne, człowiek nieustannie się zmienia, dostarcza sobie też nowych bodźców, o ile nie w smak mu umysłowa stagnacja, ale zwyczajnie musi się wypisać na krótszą lub dłuższą chwilę, o ile nie eksperymentuje, nie poszerza kręgu tematycznego. Linia życia doświadczonych, bazujących na prawdziwości raperów to zresztą wciąż na naszym rynku wielka niewiadoma, bo z jednej strony wieloletni odbiorca się do nich przywiązuje i tak łatwo nie odchodzi, z drugiej - niby elektorat jest twardy, ale i w nim zdarzają się naturalne odpływy odbiorców, a nowi wcale tak licznie nie przybywają. Myślę, że w kolejnych latach zyskiwać będą ci wiekowi MC's, którzy nie tylko mają umiejętności, ale przede wszystkim kombinują z brzmieniami i/lub mają w sobie coś z Piotrusiów Panów. Bo raczej nie zabraknie im nowych inspiracji i przeżyć, a to powinno przełożyć się na łapanie uwagi coraz to nowszych i młodszych słuchaczy.
U Peji za to dobrze, ale po staremu, o czym przekonujemy się od jakiegoś czasu aż za często. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jedna z jego miłości, czyli nagrywanie muzyki, jest zarazem jego największym przekleństwem w tych czasach. Niestety łączy się to również z paradoksem pragmatyzmu. Pragmatycznym jest, przy tak wielkim i konkurencyjnym rynku, bycie stale w grze, bo zejść z afisza łatwo, a wrócić - niekoniecznie. Ale też pragmatycznym byłoby inne zarządzanie karierą przy takich, a nie innych zasobach, podejście do niej jak do maratonu, a nie sprintu. Poznaniak może zapraszać postronnych do swojego świata, lecz w zasadzie nie musi, bo każdy, kto nieźle zna jego ostatnie wydawnictwa, już dawno w nim jest i spokojnie mógłby poruszać się po nim z zamkniętymi oczami.
Wpadliśmy w gości i nigdzie się nie ruszyliśmy, więc w trakcie tej (nie)wizyty przy większej herbacie posłuchamy przez godzinę z małym okładem o byciu szczęśliwym facetem, dla którego rodzina stanowi największą wartość, byciu dobrym człowiekiem i sprawnym storytellerem, który wciąż nie godzi się na nieuczciwość i skrajny materializm świata, a także o byciu żywym przykładem na to, że da się wyjść z ogromnej lipy, zrobić coś z niczego i pozostać sobą. Na chwilę przysiądą się inni. Sokół i Pezet opowiedzą o dorosłości, Kaz Bałagane, Gural i Hałastra będą tacy jak zawsze, Sztoss, Simpson i John Mojo ledwo nam migną przy stole, a koledzy z zagranicy ponawijają po swojemu, niezobowiązująco. Nie będzie to porywająca posiadówka, bo dość jednostajna pod względem prezentacji umiejętności wokalnych gospodarza, który robi dokładnie tyle, ile trzeba i nie daje sobie pola do pomyłki szarżą. Jego wokabularz też nie zrobi na nas większego wrażenia, gdyż ta jednostajność go przykryje - skupimy się więc, w sumie niesłusznie, na potknięciach takich jak gadka o Sampdorii Bukareszt i byciu skruszonym jak Crunchips. No, może jeszcze odnotujemy, że według autora Donatanowi należy się członek w pęknięciu pleców. Będzie w porządku, nie będzie powodów do zbytniego czepialstwa, a wrażeń poszukamy sobie gdzieś indziej.
No i będzie jeszcze Magiera, który przez te ponad 60 minut zapewni nam podkład muzyczny. I choć początkowo poczujemy niedosyt, to po przegryzieniu sprawy uznamy, że tak musiało być. Wiele wskazuje na to, że dla wrocławskiego giganta zrobiło się tu zbyt wygodnie. Niby nie schodzi poniżej pewnego poziomu i można na nim polegać, tyle że zrozumienie się bez słów z partnerem i zaprzyjaźnienie z jego wizją poskutkowały brakiem fermentu potrzebnego do stworzenia większych rzeczy. Hipnotyzuje swoim talentem i pracą, gdy współpracuje z raperami z przeróżnych obszarów sceny, gdyż umie zrobić wszystko dla wszystkich, postawić stempel na każdym brzmieniu. Tutaj, niczym stary wyga, gra czutką i doświadczeniem, tyle w zupełności wystarczy. Gdzieś wrzuci potężne basy, gdzieś poprzekształca dźwięki, gdzieś indziej jeszcze pohuczy, potłucze, pogra tempem. Nie zanudzi, bo rzetelnie porozkłada smaczki na obszernej trackliście. I nie poruszy, bo nie sklei ich ze sobą w choćby jednej kompozycji.
Jeśli miałbym wskazać najsolidniejszy jak do tej pory krążek tego roku w polskim rapie, to postawiłbym na właśnie ten. Poczucie porządnie wykonanej roboty, ani jednego momentu zdenerwowania, ani jednego zachwytu. Czy to już czas na podanie sobie rąk? Zostawiam was z tym pytaniem.
Peja/Slums Attack "Ricardo", RPS Enterteyment
6/10