Reklama

Olga Bończyk "Ślady miłości": W gąszczu śladów zagubiona [RECENZJA]

Po lekturze płyty Olgi Bończyk czuję się jak po lekturze pewnego periodyku z lustrem w tytule. I chce mi się wyć za poezją śpiewaną na modłę Turnaua.

Po lekturze płyty Olgi Bończyk czuję się jak po lekturze pewnego periodyku z lustrem w tytule. I chce mi się wyć za poezją śpiewaną na modłę Turnaua.
Olga Bończyk na okładce płyty "Ślady miłości" /

Kojarzycie te sceny z filmów, gdzie wśród głównych bohaterów znajduje się jakiś błyskotliwy tropiciel, dzięki któremu, korzystającemu z niemal ponadnaturalnego skilla, idącemu za złamaną gałązką, tajemniczo zagubionym guzikiem i zawieszoną w powietrzu lekką nutką gnojówki, udaje się dotrzeć do domku zbrodniarza i skonfrontować go z brutalnym ramieniem sprawiedliwości?

Gdyby Olga Bończyk była scenarzystką takiego filmu, nie byłoby złamanej gałązki i lekkiej nutki, ale jurajskich rozmiarów ślady stóp, a ofiara nie gubiłaby guzika, tylko zostawiała zawstydzające niejednego kartografa mapki do leża przestępcy. Zatytułować bowiem "śladami" 40 minut konsekwentnego (to oddaję) i - umówmy się - mało kreatywnego mielenia miłości zakrawa na jakiś eufemizm. Płyta powinna pewnie zwać się "Wypływ magmy miłości, ewakuować okoliczną ludność cywilną" - wtedy lepiej oddawałoby to tematyczną rzeczywistość najnowszego nagrania aktorki.

Reklama

Ale pal sześć ten aspekt. Wszak o tym, że są na swój sposób monotematyczni, można powiedzieć o wielu artystach od Cohena po Mayhem. Sęk w tym, że na "Śladach miłości" reklamowanych jako coś szlachetnie niedzisiejszego są - a owszem - rzeczy niedzisiejsze, choćby przywodzący na myśl Irenę Santor, urokliwy "Nasz walc", ale w ogromnej większości wypełnia tę płytę zwyczajnie kiepsko skomponowany, bardzo blady i bełkotliwy pop rock złamany stylizacją na poezję śpiewaną i smooth jazz.

To dokładnie ten sam muzak, który znajdziemy w polskich produkcjach serialowych, w scenach kiedy jedno tęskni za drugim nie wiedząc, że to drugie tęskni za tym pierwszym. To romantyzm opychania się lodami w porozciąganym swetrze, z którym wewnętrzną więź nawiązać można między kompletowaniem wsadu do pralki a pucowaniem lampek od wina na wysoki połysk, bo przecież co powie sąsiadka, z którą się przyjaźnimy, ale jest w tej przyjaźni nutka rywalizacji i skrytej nienawiści.

Tekstowo Bończyk co chwila buduje tu domki, maluje płotki, kompletuje ikeańską zastawę, by potem nieprzekonująco narzekać, że domek nie w tym kolorze, płotek z czasem pozdzierany, a i drewno miejscami przegnite, a ikeańska zastawa nie podoba się teściowej. Im dalej w - nomen omen - las, tym bardziej dojmujące staje się poczucie banału, jakiegoś niby-dojrzałego emo (nie w znaczeniu rzetelnego post-hardcore'a tylko konturówki), nieznośnej egzaltacji z rodowodem z "Na Wspólnej", a sama Bończyk przybiera kształt znanej z kreskówki Elmirki. To jest takiego bytu, który swoją miłością zamęczy i zadusi niejedno zwierzątko. Teksty po prostu słuchacza bezwstydnie molestują.

Ale pomiędzy wspomnianym zbieraniem wkładu do pralki i pucowaniem lampek można by wszak zająć myśli własnymi sprawami, a nie przeraźliwie nudnym życiem psychicznym Bończyk. Właściwie "można by było", gdyby popisali się kompozytorzy. Nic jednak z tego. Aleksander Woźniak z zespołu PIN, Filip Sojka oraz Adam Abramek postawili sobie widać za punkt honoru napisać płytę, doskonale korespondującą z tekstami, a więc idealnie nadającą się do windy, o ile jedziemy nie wyżej niż kilka pięter, ale w nadmiarze mogącą być używaną w Abu Ghraib.

Poziom wysilenia i pozornej lekkości tych kompozycji jest paradoksalnie bardziej przytłaczający niż najlepsze nagrania Deathspell Omega. Więcej - Francuzi tworzenia nieznośnej, absolutnie duszącej muzyki mogliby ze "Śladów miłości" uczyć się jak z pierwszej czytanki. Wszystkiego dopełnia wykonanie tak czyste, schludne i pozbawione najdalszego echa charakteru, że idzie zwątpić, czy Bończyk et consortes są prawdziwymi osobami, a nie postaciami wziętymi ze stockowych zdjęć wykorzystywanych w reklamach płatków śniadaniowych i serków homogenizowanych.

Wszystko to sprawia, że słuchanie tej płyty jest wyzwaniem nawet dla wprawionego ucha. Że przebrnięcie przez nią, to jakiś wyczyn. Że w epoce zero waste zużyto w studiu bardzo dużo prądu. I plastiku na krążki. I papieru na booklety. Za dużo. Zdecydowanie za dużo.

Olga Bończyk "Ślady miłości", ARTMUSIC Olga Bończyk

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Olga Bończyk | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy