Nowy Jackson na gwałt potrzebny
Kanye West "My Beautiful Dark Twisted Fantasy", Universal
Klasyk. To właśnie to, obok czego nowa, post-hiphopowa płyta Kanye Westa nawet nie stała. A hurraoptymistyczne recenzje Rolling Stone'a, Pitchforka, Slanta i PopMatters dowodzą tylko tego, że Anglosasi potrzebują po śmierci MJ nowego ekscentrycznego czarnego superbohatera lgnącego do świata białych.
W 2006 r., podczas kopenhaskiej ceremonii rozdania nagród MTV Kanye West wtargnął na scenę. Stali już na niej Justice i Simian odbierający wówczas nagrodę za najlepszy wideoklip. Wówczas West wygłosił tyradę, w której wyjaśnił, że trofeum należy się jemu. Bo "wydał milion dolarów, miał na planie Pamelę Anderson i skakał przez kaniony". Dziennikarze umierali ze śmiechu.
Cztery lata później artysta włożył w nagrywanie swojego nowego książka trzy miliony dolarów. Do studia na Hawajach sprowadził m.in. Eminema, Eltona Johna, Seala, Jaya-Z, RZA i Rihannę. Kaniony sobie odpuścił, za to granicę rozsądku, a nawet dobrego smaku przekroczył wielokrotnie. Dziennikarze wyciągnęli wnioski i tym razem złożyli mu hołd. Wśród deszczu komplementów znalazło się porównanie do Picassa.
Nietrafione. Picasso był bardzo precyzyjny, zwłaszcza w kubistycznym okresie. Wiedział czego chce, miał zamysł, zachowywał umiar. West ma z niego co najwyżej skłonność do wysysania tego co najlepsze z własnego otoczenia. Sam jest raczej jak Jackson Pollock, który rozkładał na ziemi płótno, wylewał na nie farbę i szalał podekscytowany patrząc co z tego wyjdzie. Krytyka? W żadnym razie, Pollock uchodził za geniusza, dopiero z czasem zbierając nieco bardziej sceptyczne oceny.
Czy Kanye jest geniuszem? Parę rzeczy na to wskazuje. Na przykład dziesięć pierwszych kompozycji na "My Beautiful Dark Twisted Fantasy". Mam na myśli wyczucie melodii, harmonii, rytmu. Chóry, gitary elektryczne, smyczki i pianina polepione są z bitami tak doskonale, że oszołomiony słuchacz zapomina o całej ich pretensjonalności. Nie ma tu nie wiadomo jak świeżych pomysłów. Echa indie były u Lupe Fiasco, klimat prog-rockowy u Kida Cudiego, nowy folk u The Roots. Na wybielaniu hip-hopu sporą część swojego kapitału zbili N*E*R*D. Ale kogo to obchodzi, kiedy do piosenek chce się po prostu wracać?
Szkoda tylko, że egocentryczny w stopniu niewyobrażalnym gospodarz rozdął kawałki do wielominutowych suit. I, że, cóż... po prostu słabo rapuje i jego gadania jest o wiele za dużo. Owszem, zdarzają się mu absolutnie mistrzowskie wersy w rodzaju "traktuję pieniądze, tak jak rząd traktuje AIDS, nie będę zadowolony, póki wszystkie czarnuchy go nie dostaną, łapiecie?". Jest też prawdopodobnie jednym z nielicznych nawijaczy, który bez poczucia żenady rymują "Allah" do "Prada". I częstują opowieściami o wysyłaniu mailem zdjęcia swojego penisa. Tyle, że zaręczam Państwa, iż z waszych piersi dobędzie się pełne ulgi westchnienie, gdy Westa zmieni na mikrofonie Jay-Z czy - i tu niespodzianka - fenomenalna Nicki Minaj. Słychać tu różnicę klas. Już sama maniera wokalna, doskonała do sporadycznego przerywania pojękiwań gwiazdek r'n'b na dobrym bicie, w natężeniu okazuje się przykra. Nic nowego. Tak było od hmm... "Late Registration"?
A skoro jesteśmy przy początkach dyskografii Kanye, to debiutancki "College Dropout" pozostaje jego najwspanialszym dokonaniem. "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" jest "tylko" (potężnymi fragmentami - bardzo) dobry.
8/10