Najnowsza płyta brytyjskiego Hot Chip to upadek. Tym boleśniejszy, że z bardzo wysokiego konia.
Nie przesadzę, kiedy nazwę ich poprzednie wydawnictwo "Made in the Dark" jednym ze swoich ulubionych albumów 2008 roku. Co to były za pomysły! Wokaliza á la David Byrne obok reggaetonowych rytmów. Sporadycznie skowycząca gitara i puls techno. Do tego rozbrajające, singlowe "Ready For The Floor" - bezczelnie popowa konstrukcja, obudowana plastikowym electro, uszczelniona kapitalnymi samplami. To przeszłość. Teraźniejszość wyznacza bowiem wyzute z dobrych pomysłów, pozbawione choćby szczypty dobrego gustu nie wiadomo co, litościwie wystawione na półkę z napisem "alternatywna muzyka taneczną". Brzmienie dyskotekowe, ale ani na chwilę funkowe czy wielkomiejskie. W założeniu spokojne i kameralne, w rezultacie jałowe, mdląco landrynkowe.
Nie wiem, czym przez ostatnie dwa lata inspirowała się piątka wyspiarzy. "Thieves in the Night" nakazuje podejrzewać OMD (z najgorszego okresu), Limahla i Jean-Michel Jarre'a. "Brothers" mógłby napisać Robert Miles, a "Slush" Celine Dion. "I Feel Better" przypomina natomiast katowane niegdyś w telewizji Viva, włoskie bądź niemieckie zespoły jednego przeboju, którym wystarczył niby-house'owy beat i mnóstwo bombastycznych partii syntezatorów. A "We Have Love"? No nie, tu już tylko pozostaje rwać włosy z głowy i sprawdzać w desperacji czy Anglicy aby na pewno nie kolaborowali z Crazy Frog.
Zaletą Hot Chip było do tej pory umiejętne, zdumiewające nieraz rozwijanie swoich kompozycji. Teraz raczej je zwijają. "Take it in" rozpoczyna się mrocznie, czujemy na plecach oddech thatcherowskiej Anglii i myślimy o Depeche Mode. Po chwili to już jednak tylko Erasure i ścieżka dźwiękowa do berlińskiej parady miłości. Albo utwór tytułowy... Na wejściu wita nas dobry bas, mięsista perkusja, trochę electro. Tylko zaraz to wszystko rozlewa się w banale przeciętnych nagrań pop z lamusa lat 80. Trudno o jeden utwór dobry w całości. Gdyby nie jękliwy, wysunięty na pierwszy plan wokal, na to miano zasługiwałby z pewnością przyjemnie stonowany "Alley Cats". Może dlatego, że kawałek ten został napisany na samym początku prac nad płytą, pewnie jeszcze siłą rozpędu po wspominanym "Made In The Dark" .
Najgorsze jednak w "One Life Stand" jest to, że nie tylko fatalnie świadczy o sobie, ale i obrzydza swojego znakomitego poprzednika, w którym łatwo można dopatrzeć się zaczątków obecnej katastrofy. Na szczęście wciąż słychać, co powstało z miłości do muzyki, a co z zupełnie innych powodów.
2/10