The Magnetic Fields postanowili pobawić się w folk. Ale najpiękniejsze jest to, że możemy potraktować tę zabawę poważnie.
Amerykanie nagrali płytę, która faluje niczym sinusoida. Ma kilka zakorzenionych w odległych czasach hitów, które wystarczy wystrzelić, by automatycznie nakierowały się na listę przebojów. Aż kusi sprawdzić, czy sympatyczna "The Dada Polka" nie jest przypadkiem coverem The Mamas & The Papas. Przy melodyjnym "You Must Be Out Of Your Mind" przed oczami staje Bob Geldof. "We Are Having a Hootenanny" pachnie ogniskiem rozpalonym na teksańskiej prerii, a "Seduced and Abandoned" łączy barokową pompatyczność z trywialnością ulicznego teatrzyku i brytyjskim humorem. Uwaga, łatwiej uwolnić się od marokańskiego przewodnika, niż od tych kawałków! A w kolejce czeka jeszcze choćby śliczne, kołysankowo-kolędowe "I Don't Know What To Say".
Nie wszystko jest jednak tak chwytliwe. The Magnetic Fields jakby wstydzili się łatwości, z jaką przychodzi im granie tak umiejętnie wystylizowane na evergreeny, więc szlagiery przesiali kompozycjami zimnymi, onirycznymi. Nie puścilibyśmy odurzająco minimalistycznego "Better Things", rozmytego "Always Already Gone" (Simon & Garfunkel jak żywi) czy romantycznego "Walk a Lonely Road" na imprezie. "Interlude" może i owszem, ale pod warunkiem, że balanga odbywałaby się w zapomnianym, wiejskim domku, pełnym niechcianych zabawek.
Na tym właściwie mógłbym zamknąć recenzję, ale nie da się pisać o The Magnetic Fields, bez zdemaskowania motywów niekwestionowanego lidera grupy. Jest więc Stephin Merritt studyjnym szarlatanem, który pogrywa sobie ze słuchaczami w kotkę i myszkę. Poprzedni krążek - "Distortion" - brzmiał jakby ktoś wybrał się na koncert naszego Silver Rocket i próbował nagrać go z klubowej toalety. Świeżo wydany "Realism" to raczej chęć przypomnienia całemu światu, że ten nieprzyzwoicie zdolny facet urodził się w drugiej połowie lat 60., jego matką była kontrkulturowa jak diabli buddystka, ojcem folkowy piosenkarz, a on - wbrew temu co można było wcześniej myśleć - wdał się w rodziców. Krążek zamyka trylogię pod hasłem "bez syntezatorów". Ma u mnie Merritt wielkiego plusa, za to, że poruszając się w świecie gdzie wszystko jest alternatywne i indie, brnąc przez morza ironii w cokolwiek dziwaczne koncepty (na "I" wszystkie piosenki zaczynały się na tę właśnie literę), wciąż pisze błyskotliwe teksty i komponuje dobre melodie. Polecam zatem z czystym sumieniem, zarówno wtajemniczonym, jak i tym, którzy usłyszą go po raz pierwszy.
8/10