NOON "Nobody, Nothing, Nowhere": Muzyka zimowa. Bez śniegu [RECENZJA]
Gdyby trzeba było dobrze scharakteryzować "muzykę miejską" to koniecznie trzeba sięgnąć po nagrania warszawskiego producenta. Tym razem NOON zabiera na nocny spacer nie tylko alejkami polskiej stolicy, ale zaprasza jeszcze dalej.
Całe szczęście na kolejny solowy album NOON-a nie trzeba było długo czekać. Raptem dwa lata po wydaniu fantastycznego "Algorytmu", doskonałego kompana wieczornego zwiedzania Warszawy, producent ponownie przygotował materiał pełen klisz, retrospekcji oraz wariacji analogu i elektroniki podrasowanych instrumentami. Tak pokrótce najlepiej opisać dzisiejszego bohatera - "Nobody, Nothing, Nowhere". Album garściami czerpie z nagrań sprzed kilkunastu lat, z mocnym naciskiem na "Gry studyjne" i "Pewne sekwencje", ale i ma w sobie sporo minimalizmu znanego ze "Strange Sounds and Inconceivable Deeds". Mniej ciepła, więcej chłodu.
Brzmienie "Nobody, Nothing, Nowhere" to nie tylko kilkubitowe dźwięki, proste pętle, sample z zakurzonych winyli i próbki wokali nadające charakter kompozycji. NOON, podobnie jak ostatnio, nagrał album z pomocą muzyków, tym razem tych towarzyszących mu podczas koncertów - Piotrem Połozem grającym na basie, Tomaszem Mreńcą na skrzypcach oraz Marcinem Awierianowem, którego bębny w wielu tu przypadkach nadały odpowiedniego rytmu. Brzmienie zostało wzbogacone, a mimo to udało się zachować klimat doskonale znany z wcześniejszych produkcji.
Utwory są długie, ale nie ma się co bać monotonii - każdy z nich jest rozbudowany i zawiera kilka różnych partii, często różnych od siebie, gdzie za najlepszy przykład posłużyć musi filmowe wręcz "Trion" - wielowarstwowa kompozycja, pełna zaskakujących zwrotów i momentami sprawiająca, że główną rolę odgrywają zaprzyjaźnieni muzycy. Początkowa gęsta i niepokojąca atmosfera mroku kompletnie nie zaburza całości, wręcz przeciwnie - gładko przechodzi w lżejszą, syntetyczną formułę. Podobnych zabiegów jest tu sporo.
Słuchacz obcuje z ambientem, muzyką eksperymentalną i w kilku pojedynczych przypadkach, nawet hiphopową formą, którą ukazują chociażby fragmenty "Delta mare" brzmiące tak, jakby zostały wzięte na warsztat przez remikserów "Muzyki poważnej" nagranej lata temu z Pezetem. Co ważne, całość jest zaskakująco spójna - nawet pojedyncze wycieczki w rejony, których stylistyka zmienia wydźwięk utworu, w żaden sposób nie zaburzają kompozycji. Wręcz przeciwnie - sprawiają, że muzyka staje się jeszcze bardziej wciągająca, a klasyczna produkcja NOON-a nabiera jeszcze więcej wymiarów. Specyficzna podziałka perkusji, brzmiącej często jakby została wytłumiona, wszechobecna elektronika, pogłosy i przestrzenie, wysamplowane męskie głosy (zwłaszcza tych w "Bergenske", które są głównym punktem całości) to norma, której obce są chwytliwe melodie. I wychodzi to na plus.
Oczywiście głównym bohaterem i postacią, która nadaje charakter "Nobody, Nothing, Nowhere" jest NOON, ale niesprawiedliwe by było, gdybym musiał pominąć pozostałych muzyków. Atmosfery "Spektrum", brzmiącego niczym zaginiony indeks "Pewnych sekwencji", nadaje Tomasz Mreńca, którego skrzypce rozciągają się wzdłuż beatu i sprawiają, że specyficzny pasaż nadaje jeszcze więcej stylu, nie mówiąc już o drugiej części "Delta mare". Podobnie jest z muzykami zespołu Psychocukier - bas Piotra Połoza to nie tylko dodatkowa przestrzeń, a rytm nadany przez Marcina Awierianowa, zwłaszcza w "Delta mare", to nadanie nowego ducha utworom.
NOON wymaga od słuchacza wiele. Znowu oferuje doskonale znaną formułę, ponownie bogatszą niż poprzednik i sprawiającą, że dźwięk jest tłem do wspomnień i przemyśleń. Bez smogu Warszawy, ale z zimnym, świeżym powietrzem. Z padającym śniegiem, jednak bez białego puchu pod stopami. Z chłodem minimalizmu, ale i ciepłem analogu. Wiele rzeczy może się tu wykluczać, ale po chwilowej refleksji okazuje się, że niewiele tak dobrze ze sobą współgra.
NOON "Nobody nothing nowhere", Nowe nagrania
7/10