Reklama

Nanowar of Steel "Dislike to False Metal": Niechęć do heheszkowego metalu [RECENZJA]

Niedawno pisałem o raku, którym jest heheszkowy metal. Czy właściwie jakakolwiek heheszkowa muzyka. A tu, bez ostrzeżenia, ląduje nam kolejny dowcip. Prosto na mordę.

Niedawno pisałem o raku, którym jest heheszkowy metal. Czy właściwie jakakolwiek heheszkowa muzyka. A tu, bez ostrzeżenia, ląduje nam kolejny dowcip. Prosto na mordę.
Okładka albumu Nanowar of Steel "Dislike to False Metal" /materiały prasowe

Pamiętacie taki band, Manowar? Najpierw grali o wojnie wietnamskiej, na drugiej płycie lider zespołu, z pochodzenia Rdzenny Amerykanin, Joey DeMaio postanowił, że zostanie wikingiem, wbił się w majciochy i buty z futra, wokaliście Louisowi Marullo (tak, Eric Adams naprawdę jest z pochodzenia Włochem) dał do ręki korbacz, a wyglądającemu jak kumpel od kielicha Asteriksa, nieżyjącemu już Scottowi Columbusowi, kazał klękać do miecza. Dosłownie. Potem jeszcze mieli na pokładzie gitarzystę Karla Logana, który właśnie odsiaduje długoletni wyrok za posiadanie materiałów pedofilskich. Czyli wszystko się zgadzało: barbarzyńcy, miecze, pot i pedofilia. Taka sytuacja. 

Reklama

Nic więc dziwnego, że skompromitowany w taki sposób zespół prędzej czy później musi doczekać się prześmiewców. I takoż oto w 2003 roku we Włoszech powstał zespół NanowaR, który później, by sparodiować jeszcze dodatkowo aspirujący do neoklasyki power metalowy i - co w tym przypadku ważne - włoski Rhapsody of Fire, zmienił nazwę na Nanowar of Steel. Tam gdzie wymienione wyżej epatowały toksyczną męskością i jakimś bajkowym etosem rycerza/herosa, NoS epatowali przerysowaną homoseksualnością. A żeby było jeszcze śmieszniej, w 2013 roku rozpoczęli współpracę z Feudalismo e Liberta, znaną we Włoszech satyryczną pseudo-partią, która postuluje powrót imperializmu i feudalnego porządku świata. Dużo tego, co? No, właśnie. Tylko czy to w ogóle jest śmieszne?

Nie jest. To znaczy, zupełnie jak w wypadku ostatniej płyty Steel Panther, dowcip jest jednorazowy, wytarty i raczej mierny. Muzycznie też się to szczególnie nie broni. Jasne, rzemiosło jest, ale w momencie kiedy album otwiera stuprocentowo szantowe "Sober", do którego dorzucono pasaż reggae, człek zastanawia się, czy w naturze zdarza się, że nowotwór rośnie na nowotworze, bo inaczej NoS muszą być nielichymi medycznymi pionierami. Drugi na płycie "Winterstorm in the Night" wiedzie nas w odmęty power metalu spod znaku a to Rhapsody of Fire, a to sympho-potwórków w rodzaju Nightwish (nie, nauczcie się, Nightwish nie jest "gotyckim metalem", tym jest np. wczesne Paradise Lost). 

Ujawniają się przy okazji pewne niedostatki wokalne Carla Fiaschiego, który może gdyby obniżono mu o oktawę tonację, nie brzmiałby jakby właśnie wypluwał cojones. Ale rozumiem, skoro żart, to żart. Jakąś tam wartość ma może "Disco Metal" ujawniający jak blisko jest od tych wszystkich udających a to Mozarta, a to Beethovena, shreddujących power metalowych herosów gitary do ABBY czy innej Donny Summer.

"Muscle Memories" bardziej niż do power metalu, odsyła do power ballad glam/pudel metalu wprost z lat osiemdziesiątych. I gdyby nie mocno nieprzyjemna barwa wokalisty, to akurat byłby w sumie całkiem udany, dobrze napisany numer. Dziewięciominutowy "Chipacabra Cadabra" startuje partią perkusji 1 do 1 wziętą (oczywiście dla żartu) z "Painkillera" Judas Priest. Zaraz potem wchodzą trąbki jak z Wielkiego Festiwalu Mariachi w Guadalajarze. I faktycznie jest to numer mariachi. 

Na tym poziomie serio już zastanawiam się czy kciuk ssać, czy jednak do kości go gryźć. W "Pasadenie 1994", utrzymanej w estetyce Sabatona, gdzie do zespołu dołącza Joakim Brodén (czyli to już rak rosnący na raku rosnącym na raku) z tegoż, NoS śpiewają hymn o wielkim historycznym konflikcie, którym było przegranie przez Włochy... pucharu świata FIFA w 1994 roku, co do dziś jest powodem narodowej sromoty. Dobra, tu oddam, zaśmiałem się na jakieś pół sekundy. "Metal Boomer Battallion" to już na pełnej późny Manowar znów złamany Sabatonem (swoją drogą wiecie, że to nazwa nogawicy, takiej części zbroi?). Drugi raz uśmiechnąłem się na pół sekundy się przy "Dimmu Boogie", numerze faktycznie boogie namecheckującym wiadomo kogo. Ale znów, nie był to perlisty śmiech, a raczej coś przy czym wyraz twarzy Mony Lisy wydaje się średnio kontrolowanym odruchem wargowym psychicznie chorej kobiety. I jeszcze "Protokoły (Mędrców Syjonu) Miłości", gdzie zespół cytuje a to piosenkę z "Titanika", a to z "Rocky'ego". Dość, dość, proszę, dość!

Dobra, może jestem zadętym bucem, może mam wewnątrz kij od szczotki i rozłożony parasol, ale jak patrzę, ile wysiłku poszło tutaj, żeby zrobić po prostu... durny i jednorazowy dowcip... Krew w piach. A można było zamiast tego przeprowadzać wczesnoszkolne dzieci przez ulicę, uprawiać wolontariat w schronisku dla bezdomnych zwierząt albo budować jesienią kopce dla jeży. Moi drodzy, zrozumcie w końcu, juwenaliowe dowcipy są śmieszne po drugim jabolu i przed trzecim rokiem studiów. Potem już nie. Naprawdę nie. Naprawdę. Czas spojrzeć tej przykrej prawdzie w oczy.

Nanowar of Steel "Dislike to False Metal", Napalm Records

1/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy